Reklama

OFF Festival: Orzeł soulu wylądował w Katowicach

Piątkowy koncert amerykańskiego wokalisty Charlesa Bradleya kandyduje do miana najbardziej emocjonalnego spektaklu w historii OFF Festival.

Historia 63-letniego Charlesa Bradleya to znakomity materiał na scenariusz filmowy. Obdarzony niesamowitym głosem i nieprawdopodobną ekspresją artysta czekał kilkadziesiąt lat na odkrycie, wydając debiutancką płytę "No Time For Dreaming" dopiero w 2011 roku. Wcześniej wokalista o talencie dziś porównywanym z największymi osobowościami muzyki soul i funk pracował przez ponad 30 lat jako kucharz. Dramatyczna rzeczywistość rodzimego Brooklynu nie pozwalała mu jednak zapomnieć o muzyce, dzięki której potrafił znieść najtrudniejsze momenty w życiu, jak na przykład śmierć brata zamordowanego strzałem w głowę.

Reklama

Nic więc dziwnego, że koncert Charlesa Bradleya obfitował w przejmujące emocje, których na próżno - nikomu nic nie ujmując - szukać u innych wykonawców. Jednocześnie to nie był przygnębiający koncert, bo w utworach wokalisty sporo jest nadziei i wiary w ludzi. Charles Bradley, "Czarny Łabędź" i "Orzeł Soulu" jak o nim mówią, ma bowiem misję - jakkolwiek żenująco to nie zabrzmi - krzewienia miłości i błogosławienia słuchaczy pocałunkiem w czoło (artysta zszedł do fosy oddzielającej scenę od widowni). Można sobie podarować pojawiające się pewnie tu i tam uśmieszki politowania i cyniczne komentarze. W zachowaniu Charlesa Bradleya nie ma krzty sztuczności, kalkulacji i scenicznego wyrachowania. Ten człowiek głęboko wierzy w to, co wyśpiewuje i naprawdę porusza słuchacza. Cała reszta, jak zejście do fanów czy udawania Jezusa powstającego z kolan z krzyżem, że który posłużył statyw do mikrofonu, jest tylko konsekwencją takiej postawy.

Emocje emocjami, ale te bez artystycznych walorów nie mogą stanowić o sile koncertu. A Charles Bradley ma czym wyrazić swój ból i wiarę w dobro, bo możliwościami głosowymi i sceniczną charyzmą prowokuje do porównań do samego Jamesa Browna. I nie są to porównania na wyrost, choć wiadomo że nieżyjący legendarny soulowiec jest ikoną niedoścignioną. Trudno jednak uwierzyć, że jeszcze do niedawna Charles Bradley miał opory przed występami na scenie! Wszystko to z powodu braku dystansu do piosenek opisujących dramatyczne wydarzenia z jego życia i niespotykanej pokornej skromności. W przypadku 63-letniego Afroamerykanina wyświechtany frazes: "Życie jest sztuką" nabiera zupełnie innego wymiaru. Wymiaru tak szczerego i przejmującego, że aż prowokującego do wzruszenia graniczącego z płaczem. Wciąż jednak nie wiadomo, czy byłyby to łzy smutku czy szczęścia.

Występ niesamowitego Charlesa Bradleya nie był oczywiście jedynym znaczącym wydarzenie podczas pierwszego dnia OFF Festival 2012. Na pewno takowym był występ Kurta Vile'a, który wrodzoną nieśmiałość maskował rock'n'rollowym luzem i chował za bujnymi włosami. Imponująco prezentował się również Colin Stetson, który ze swoim potężnym saksofonem udowadniał, że na jednym instrumencie można odtworzyć prawie całą orkiestrę. Chromatics ukradli Katarzynie Nosowskiej całkiem sporą część widowni, która - także z powodu ulewy - nie przyjmowała do wiadomości, że największy festiwalowy namiot nie jest w stanie pomieścić kolejnej setki festiwalowiczów. A Demdike Stare udowodnili, że nawet w ciągu dnia można upiornymi dźwiękami festiwalowy koncert zamienić w horror.

W piątek mieliśmy również powrót wielkiej legendy muzyki alternatywnej w postaci koncertu Mazzy Star. Jaki to był występ? Chyba taki, o jakim marzył każdy fan zespołu. Narzekać nie mogli również fani Nosowskiej (chociaż ten deszcz...) i Metronomy, którzy zgodnie z zapowiedziami organizatorów rzeczywiście byli "maszyną do porywania tłumów do tańca". Blixa Bargeld i Alva Noto eksperymentalnym show na pograniczu muzyki i poezji celowali bardziej w hipnozę, niż zajęcia ruchowe. A Josh T. Pearson udowodnił, że jeden człowiek z gitarą akustyczną, świetnymi piosenkami i zdolnościami konferansjerskimi, potrafi zaintrygować równie mocno, jak kilkuosobowy zespół.

Nie mylił się Michał Kowalonek z zespołu Snowman, który pod koniec występu swojego zespołu stwierdził, że na OFF Festival jest "wiele fajnych rzeczy". Czasami wydawało się nawet, że jest ich za wiele. Ale im większy ból głowy przy podejmowaniu decyzji, który koncert obejrzeć, a który odpuścić, to tym większa klasa i jakość festiwalu. Puentując: OFF bywa nie tylko interesujący, ale też przyprawia o migrenę.

Artur Wróblewski, Katowice

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Charles Bradley | Katarzyna Nosowska | Artur Rojek | OFF Festival | Katowice
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy