Reklama

Mark Ronson. Tańczmy, jest impreza

Symbioza. To słowo idealnie definiuje dorobek Marka Ronsona. Z jednej strony - on nie może funkcjonować bez innych artystów, z drugiej - inni zawdzięczają mu muzyczne życie. "Rehab", "Locked out of Heaven", "Uptown Funk", ogromne i kluczowe w swej kategorii kompozycje ostatniego dziesięciolecia, spaja właśnie jego nazwisko. Nazwisko warte trzech nagród Grammy, milionów sprzedanych płyt na całym świecie, zachwytu i nienawiści.

Gdy w krwiobieg twego dzieciństwa wpisane są następujące nazwiska: Sean Lennon (najlepszy kumpel), Mick Jones (ojczym, lider rockowych tytanów Foreigner, uczy cię rozumieć Jamesa Browna i Led Zeppelin), Yoko Ono (robi ci śniadania nucąc piosenki Bitlesów), Michael Jackson (zdarza ci się spać z nim w jednym łóżku, gdy wpada na rodzinne imprezki, "rozczaruję: nic dziwnego się nie działo, to był spoko gość, nieco kosmiczny"), a ojciec jest menedżerem topowych wykonawców lat 80., to historia nie może skończyć się inaczej niż na pierwszych miejscach list przebojów.

Reklama

"Muzyka była obecna w mym życiu od samego początku. W każdym z domów, w jakich mieszkałem, gdy byłem szkrabem, zawsze coś grało. Rytm i puls weszły mi w krew. Nie mogłem skupić się na niczym innym niż muzyce" - wspominał po latach na łamach miesięcznika "Q" Ronson. Był tylko jeden problem...


"Nie śpiewaj, proszę"

Bardzo szybko okazało się, że najbardziej logiczna droga jest niemożliwa. "Nie umiałem śpiewać. Byłem muzykalny, ale gardło nie grało, tak jak chciałem. Czekałem z nadzieją na mutację, ale ta nic nie zmieniła". Ale od czego ma się fajowego ojczyma: Jones kupuje pasierbowi kolejne instrumenty, gitarę, kolejną gitarę, jeszcze jedną gitarę, perkusję, klawisze. Ronson, po wymuszonej rozwodem rodziców przeprowadzce na drugą stronę Atlantyku, chłonie nowojorską scenę muzyczną jak gąbka, a już jako nastolatek gra swoje pierwsze, nieśmiałe wtedy jeszcze, imprezy. To dla DJ-ki rzuca, ku dezaprobacie rodziny, studia i w połowie lat 90. staje się rezydentem najważniejszych tamtejszych miejscówek.

Jay-Z, obecnie jeden z najlepszych kumpli Ronsona: "Wpadłem kiedyś przypadkiem na jego imprezę - to był cios! Mieszał hip hop z rockiem, rap z disco. Nie bał się niczego, był nieprzewidywalny, ale jednocześnie jego sety nie były przypadkowymi zestawami piosenek - umiał znajdować przedziwne powiązania pomiędzy poszczególnymi kompozycjami".

Mark staje się coraz bardziej rozpoznawalny, zaczyna grać zamknięte imprezy dla celebrytów (co zresztą kontynuuje do dziś: kto grał pierwszy taniec na weselu Toma Cruise'a i Katie Holmes, no kto?), jego stawki rosną w postępie geometrycznym (5000 dolców / per godzina), wycieczka do studia jest kwestią czasu.


"Gówniarskie marzenia"

Zanim przyszedł sukces, który wpisał Ronsona do panteonu gwiazd popu, bohater niniejszego tekstu zaliczył dwie wprawki. Pierwsza z nich nazywała się Nikka Costa, dziś zapomniana już gwiazdka, kreowana na początku nowego tysiąclecia na rywalkę Beyoncé, dla której Ronson pisze pół płyty, w tym piosenkę do kampanii reklamowej Hilfigera. Druga z kolei wprawka nosiła tytuł "Here Comes the Fuzz" (2003), była pierwszą płytą Ronsona, która - choć komercyjnie zawiodła - zwróciła uwagę krytyków na całym świecie, którzy mówią o potężnej energii, wprawiającej krążek w ruch, stanowiąc jednocześnie hołd dla klasycznego hip hopu sprzed ponad dekady ("Guardian").

I co z perspektywy czasu bardzo istotne: pokazała zasady gry, którymi Mark posługuje się do dziś. Są tacy, którzy drwią, że bogaty maminsynek zaprosił, dzięki koneksjom swych rodziców, najmocniejsze gwiazdy sezonu, by spełnić swoje gówniarskie marzenia, choć niewiele z tego wynika ("Enternainment Weekly"), ale lista zaproszonych gości do dziś zapiera dech w piersiach: Jack White, Nate Dogg, Ghostface Killer (ci dwaj pojawiają się w utworze, w którym podstawę stanowi jeden z numerów Boney M.), Q-Tip, Rivers Cuomo z zespołu Weezer. A to dopiero początek całej zabawy. Ronson staje się najbardziej rozchwytywanym producentem globu.


Gówniany funk vs. szlachetność

I wykorzystuje ten fakt sprytnie, działając na zasadzie wzajemności. "Hej, Robbie, napiszę ci piosenkę, ale dograj wokale na moją drugą płytę". "Podoba mi się Twój numer z demówki, Amy, dodałbym do 'Rehab' trochę retro brzmień, zgadzasz się? A, wpadnij za dwa tygodnie, chciałbym, byś zaśpiewała w mej wersji 'Valerie'". "Lily, masz fajny londyński akcent, po co ci ta świetna dykcja, bądź niechlujna. Przy okazji: zrobimy razem cover 'Oh My God'?". Tak Ronson kompletuje skład "Version", swej płyty numer dwa.

Płyty składającej się z samych przeróbek, swego rodzaju muzycznego pamiętnika Marka, który piosenki swych idoli - Radiohead, The Charlatans, Kasiaban czy Maximo Park - odczytuje w 2007 roku na nowo, w sposób szlachetny, nawiązujący do stylistyki klasycznych soulowych wytwórni: Motown i Stax. Odczytuje pięknie, choć dla wielu w sposób kontrowersyjny: fani The Smiths, których kultowe nagranie "Stop Me" Ronson oddaje w ręce dysponującego raczej wysokim głosikiem Daniela Merriweathera, przypuszczają na przeżywającym wtedy apogeum popularności portalu MySpace brutalny atak za zbezczeszczenie kultowego numeru, grożąc bohaterowi niniejszego artykułu śmiercią, brytyjska prasa podchwytuje temat, pisze o "facecie, który zabił ideały". Członkowie Portishead nazywają zawartość "Version" muzakiem i "gównianym funkiem do supermarketów". Ronson robi jednak swoje, wydaje singiel za singlem, a ukoronowaniem jego sukcesu jest nagroda dla najlepszego brytyjskiego wykonawcy, wtedy przyznana po raz pierwszy osobie, która nie udziela się wokalnie na swych płytach.


"Próbowali zmusić, bym poszła na odwyk, ale powiedziałam: nie, nie, nie"

Ale cała szydera, jaka spadła wtedy na Ronsona, który stał się w ciągu paru miesięcy jednym z - jednocześnie - najbardziej kochanych i znienawidzonych muzyków w Wielkiej Brytanii miała porządny kontrargument. "Back to Black", drugi album Amy Winehouse, wyprodukowany w lwiej części przez Ronsona. Rzecz nie do przecenienia, ewenement w skali ogólnoczasowej, płyta wyjątkowa, niecodzienna, niespokojna, przekornie prawdziwa, ale jednocześnie wybitnie przystępna. Dziś znamy zakończenie tej historii, wtedy wspomniane już wielokrotnie powyżej "Rehab" wydawało nam się zabawnym żartem, drwiną z pędzącej za sensacją prasy.

Z perspektywy czasu wiemy, że "BTB" to krążek o powolnej utracie kontroli, postępującym rozpadzie, co najmniej żółte światło, którego nikt nie widział lub - w trosce o więcej czołówek gazet ze zdjęciami naćpanej i/albo pijanej Amy - nie chciał zobaczyć. W ostatnich latach zdarzyły się tylko dwie tak mocno rezonujące płyty popowe - "21" Adele i właśnie "BTB".

Amy o Marku: "Polubiłam go z miejsca. Gdy przynosiłam swoje piosenki, on robił z nich perełki, historie napędzane nostalgią, tęsknotą, czymś nieoczywistym". Mark o Amy: "Uwielbiałem z nią pracować. Mówiła mi wprost: 'ej, to jest do dupy'. Była szczera do bólu. Wtedy, gdy łkała na płycie, wtedy, gdy krytykowała moje pomysły, wtedy, gdy oglądaliście ją w tabloidach".

Zamierzali pracować ponownie, Ronson ponoć przygotował wstępne wersje kompozycji, które miały pojawić się na kolejnej płycie Amy. Mark: "Tęsknię za nią. Była naprawdę popieprzona, ale miała wspaniałe serce".

Zobacz teledysk "Rehab" Amy Winehouse:

Tańcz

Dziś rolę Winehouse zdaje się spełniać w otoczeniu Ronsona Bruno Mars. Mars pojawił się w odpowiednim momencie, kiedy to trzecia płyta Marka, "The Record Collection" wzbudzała umiarkowany entuzjazm, zupełnie zresztą niesłusznie, bo jest chyba najbardziej wyluzowaną w dorobku artysty (choć w przeciwieństwie do swej poprzedniczki zawierającą same autorskie nagrania). Panowie wpadli na siebie na jakiejś imprezie, wymienili kurtuazyjne wyrazy szacunku dla działalności drugiego i ... rozpoczęli poszukiwanie pola do współpracy. Efekt ich działań to, między innymi, "Locked out of Heaven", potwornie mocarny mózgoczep sygnowany przez Marsa, który jest od paru sezonów elementem jazdy obowiązkowej we wszystkich talentach-showach śpiewaczych, na którym kładą się praktycznie wszyscy "Podsiadło-wannabes" - to niby banalny numer, błahy, ale wymaga wielkiej sprawności wokalnej przekucie tegoż w diamencik.

Kolejny raz Ronson doprowadza artystę do prestiżowej Grammy - Mars w ramach dziękczynienia pojawia się na nowej, wydanej przed tygodniem płycie Ronsona, "Uptown Special", w hitowym nagraniu "Uptown Funk", co od siedmiu tygodni króluje na szczycie brytyjskiej listy przebojów. Zresztą, "US" jest skazane na sukces, co pokazują entuzjastyczne recenzje, gratulujące Ronsonowi poszerzenia spectrum zainteresowań (jednym z gości na płycie jest Kevin Parker, lider mistrzów psychodelii Tame Impala), a także kolejnej porcji hitowych nagrań, w przygotowywaniu których uczestniczył sam Stevie Wonder. Sam Ronson tłumaczy: "Nie ma tu wielkiej filozofii. Chciałem zaprosić słuchaczy na najlepszą imprezę na świecie. Taką, na której sam chciałbym się znaleźć". A więc tańczmy. Jest impreza.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mark Ronson
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy