Orange Warsaw Festival 2016: Najbardziej szalona publika (relacja, zdjęcia)
Justyna Grochal
Drugi i zarazem ostatni dzień Orange Warsaw Festival zaczął się od deszczu, ale później było już tylko lepiej. Przyszedł Skrillex i zamienił wszystko w kosmiczny pył.
Drugi dzień Orange Warsaw Festival nie mógł pochwalić się równie wysoką frekwencją, co piątek. Skromny tłum, jaki widzieliśmy na koncercie rozpoczynającego festiwalową sobotę Toma Odella znacznie zgęstniał podczas występu gwiazdy wieczoru, czyli Skrillexa (pokaźna grupa fanek pojawiła się również na koncercie rapera Schoolboya Q), ale o tym trochę później.
Tom Odell zgromadził pod sceną niewielką grupę największych sympatyków, którym deszcz wcale nie przeszkadzał w odbiorze. Ci, którzy nie byli gotowi na takie poświęcenie, śledzili poczynania gwiazdora na telebimie, chowając się pod wszelkimi możliwymi dachami.
Mimo trudnych warunków pogodowych brytyjski wokalista dołożył wszelkich starań, by jego utwory z nadchodzącej nowej płyty "Wrong Crowd" oraz znane już odbiorcom starsze piosenki wybrzmiały jak najlepiej.
Na sąsiedniej scenie schronienie przed deszczem i kompozycje z debiutanckiej płyty zaprezentowała Bovska, wokół której zrobiło się głośno za sprawą singla "Kaktus" będącego muzycznym motywem przewodnim popularnego serialu "Druga szansa". Dzień wcześniej prezentowała swój utwór w konkursie Debiuty w Opolu, a w sobotę uczestnicy warszawskiego festiwalu mogli sprawdzić, jak wokalistka radzi sobie z materiałem na żywo. A radzi sobie naprawdę nieźle.
Szczęśliwie dla uczestników deszcz minął już w trakcie koncertu Polki, dzięki czemu występująca po niej na Orange Stage duńska wokalistka MØ mogła bez przeszkód oddać się serdecznym uściskom i przywitaniom z fanami. Artystka podkreśla, że lubi grać w Polsce i choćby słowa te wynikały z czystej uprzejmości i kurtuazji, trzeba przyznać, że Dunka jak nikt inny potrafi w błyskawicznym tempie skrócić dystans i zaskarbić sobie sympatię tłumu.
Brytyjczycy z Editors najwyraźniej mocno stęsknili się za graniem na żywo podczas letnich festiwali. Dwuletnia przerwa w tym zakresie sprawiła, że muzycy zagrali w Warszawie naprawdę dobry koncert, a publiczność bardzo szybko dała się zahipnotyzować ekspresyjnością wokalisty Thomasa Smitha. Editorsi w trakcie swojego ponadgodzinnego koncertu uraczyli nas nie tylko utworami z wydanej w ubiegłym roku płyty "In Dream", ale i sięgali po starocie, takie jak "Smokers Outside The Hospital Doors", czy zostawiony na koniec, mocno rozbudowany i przyjęty ekstatycznie "Papillon". Skąpaną w zachodzącym słońcu publiczność Smith i jego koledzy pożegnali, jak mantrę powtarzanym wersem "Tryin' give more" z zamykającego "In Dream" utworu "Marching Orders".
Żałować powinni wszyscy ci, którzy z jakichkolwiek powodów nie zajrzeli do namiotu Warsaw Stage, gdy miłościwie panowała tam Julia Marcell. Wokalistka, która na swojej najnowszej płycie postanowiła umieścić wyłącznie piosenki napisane w języku ojczystym, z dużą dozą czułości i zaangażowania przygotowała koncertowe odsłony utworów z "Proxy". Występ uzupełniły kompozycje z poprzednich płyt Julii, a kto wytrwał do bisu, mógł usłyszeć kawałek "Echo", czyli tak naprawdę pierwsze nieśmiałe podejścia wokalistki do zabawy językiem polskim.
Mimo że szczęście nie uśmiechnęło się do Natalii Przybysz, która na festiwal przyjechała z chorym gardłem, artystka dała z siebie wszystko, a gdy potrzebowała chwili wytchnienia, mogła liczyć na wokalne wsparcie publiczności, która na koncercie wypełniła namiot po brzegi. Tak więc po terenie festiwalowym niosło się chóralne i przyprawiające o ciarki śpiewanie zwrotek utworu "Miód".
Podczas swojego występu oprócz piosenek z "Prądu" Natalia zahaczyła również o swój poprzedni album - zaśpiewała kawałek "Niebieski" - a także wykonała emocjonującą piosenkę (poprzedzoną apelem do wszystkich, którym tak łatwo i szybko przychodzi ocenianie i krytykowanie) "S.O.S." z repertuaru Jeremiego Przybory.
Koncert Natalii był bezpośrednim preludium do jakże innego stylistycznie, headlinera imprezy. Skrillex, który sceną zawładnął o 23, nie brał jeńców, oj nie. Niezwykle żywiołowy amerykański DJ i producent od pierwszych minut pokazał, że żarty się skończyły, a jedyne czego oczekuje od polskiej publiczności, to by "była najbardziej szaloną publiką tego weekendu". Muzyka to jednak dla niego stanowczo za mało. W trakcie półtorej godziny swojego live actu Skrillex zaskakiwał nas, czym tylko mógł - były kolorowe serpentyny, ognie, hipnotyzujące wizualizacje, kłęby dymu, fajerwerki i lasery w pełnej gamie kolorów.
W muzyce natomiast Skrillex oprócz swoich kawałków, we właściwy sobie sposób sięgał też po kompozycje Rihanny, Daft Punk, Drake’a, Ellie Goulding i wielu, wielu innych. Cel był jeden: Polacy mieli się zatracić w jego muzyce.
Tak wyglądało zamknięcie sceny Orange. Sąsiednią, mniejszą Warsaw Stage jako ostatnie wypełniły dźwięki londyńskiej grupy Daughter, która promuje teraz swój nowy album "Not To Disappear". Jako pierwszy wybrzmiał utwór "How", a sztandarowe "Youth" muzycy zostawili sobie prawie na sam koniec koncertu. Było lirycznie, subtelnie i czarująco, bo taka jest muzyka Daughter.