Rewolucjoniści się nie starzeją
Polska wreszcie doczekała się Public Enemy, radykalnej grupy określanej niegdyś mianem afroamerykańskiego Sex Pistols. Czas jednak zapomnieć o tym porównaniu, bo raperzy zaprezentowali się o niebo lepiej niż punkowcy-emeryci. Pokazali, że można być radykalnym i zaangażowanym zapewniając jednocześnie przybyłym profesjonalny, efektowny show.
Po przyjściu do klubu Stodoła trudno było po prostu czekać na zespół. W głowie rodziły się pytania o przyczyny tak żenującej frekwencji, jak ta, którą było dane w piątek zaobserwować. Czemu starszy odbiorca nie przyszedł zobaczyć formacji niezwykle istotnej dla szeroko rozumianej alternatywy, słusznie umieszczonej przez magazyn "Rolling Stone" w pierwszej pięćdziesiątce najważniejszych twórców wszech czasów? Zniechęciła go promocja adresowana przez organizatora w stronę nastoletnich czytelników kolorowych pisemek czy raczej niekończąca się seria telewizyjnych wygłupów Flavor Flava? Dlaczego nie zmobilizowali się młodzi? Czyżby odkładali pieniądze na Method Mana z Redmanem, nie wierząc, że dwóch pięćdziesięciolatków da z siebie na scenie wszystko? A może to co, ma do przekazania Chuck D w jednolitym rasowo, etnicznie i religijnie kraju nie budzi większych emocji?
Nie było dane porządnie zastanowić się nad odpowiedziami, bo Wróg Publiczny nie kazał audytorium długo na siebie czekać. Popłynęły pierwsze dźwięki "Contract On The World Love Jam" i rozpoczęło się wielkie celebrowanie wydanego przed 20 laty albumu "Fear Of Black Planet". Rozmachu nie brakowało - masywne, ciężkie od basu brzmienie potęgował przywieziony band (gitara, bas, perkusja), dwóch jegomości w uniformach prezentowało się imponująco groźnie na tle wielkiego, przedstawiającego postać w celowniku logo grupy, a raperzy, cali w czerni, nie oszczędzali się choćby przez chwilę. "Brothers Gonna Work It Out" wypadł dobrze. Szaleńczy "911 Is a Joke" jeszcze lepiej. Po tym jak Flavor Flav zaprezentował wreszcie zawieszony na szyi, spory zegar - jego słynny znak rozpoznawczy - ludzie oszaleli. Rozpalona sala wreszcie przestała świecić przygnębiającymi pustkami, ochrona zdecydowała się przesunąć barierki bliżej sceny.
Po "Welcome To the Terrordome" i "Met The G That Killed Me" przyszedł czas na numery z krążka "It Takes a Nation of Million to Hold Us Back" z legendarnymi "Bring Tha Noize" i "Don't Believe The Hype" na czele. Ten ostatni na długo pozostanie w pamięci Polaków. Pod koniec na scenie znalazł się bowiem Peja. Amerykanie za bardzo nie wiedzieli z kim mają do czynienia, ale Poznaniak nie kazał im długo się domyślać. Najpierw zapytał umiarkowanie zachwyconą jego osobą publikę (czyżby reperkusje niedawnych konfliktów z Tede, Eldo i członkami Molesty?) , potem zaprezentował krótki, energiczny freestyle i szaleńczy taniec. Było widać, że to jeden z najszczęśliwszych momentów jego życiu. Scenka ta robiła naprawdę duże wrażenie.
Public Enemy przez większość ponad dwugodzinnego koncertu pozostali w klimacie końca lat 80. i początku lat 90., tak jakby po "Apocalypse 91... The Enemy Strikes Black" w ich dyskografii nic godnego uwagi się już nie wydarzyło (i coś w tym niestety jest). Melodyjne a zarazem mocne "Harder Than You Think" z ostatniego (póki co), wydanego w 2007 r. albumu było miłym odstępstwem od tej reguły. Najbardziej spodobało się osobom, które przyszły głównie po to, żeby usłyszeć popowe niemal "He Got Game". Młodzież przecierała oczy nie dowierzając, że raperzy w wieku ich rodziców pozostają w tak dobrej formie. Ci natomiast dostarczali kolejnych wrażeń.
W Stodole nie triumfował jedynie Wróg Publiczny. Triumfował hip-hop. "Terminator X to the Edge Of Panic" nie było tylko wspomnieniem dawnego członka grupy, a hołdem dla wszystkich mistrzów gramofonu. Obecny didżej - Lord - udowodnił, że zna się na rzeczy prezentując parę intrygujących, turntablistycznych sztuczek. Chuck D, z głosem, który po tych wszystkich latach nie ucierpiał ani trochę, freestylował. A umie to robić, to improwizacja w studenckim radio zapewniła mu upragniony płytowy kontrakt. Flavor Flav wylewał litry potu wspierając lidera, ale też dał upust swoim instrumentalnym ciągotkom. Trochę pobrzdąkał na basie, zaś w "Timebomb" zasiadł za perkusją.
Obaj panowie chętnie zabierali głos oddając część klasykom hip-hopu - od LL Cool J'a i Run-DMC, po Wu-Tang Clan, których bit do "Triumphu" został zresztą wykorzystany. Czasem show może było aż za dużo, bo po co miażdżącemu "Shut Em Down" układ choreograficzny? Tak poza tym naprawdę nie było na co narzekać. Nawet na nagłośnienie. Gdyby przyjechał Mark Ronson z London Gay Men's Chorus można by pomstować na to, że giną aranżacyjne niuanse. Soniczny terror zbudowany z surowego, jadowitego funku, gęstego, dudniącego hip-hopu, gitarowego hurgotu i ostrych skreczy obronił się bez problemu.
Marcin Flint, Warszawa