Lądowanie na księżycu
Mateusz Natali
Kid Cudi "Indicud", Universal
Przed premierą Kid Cudi zapowiadał "Indicud" jako swoją wersję "2001" - kultowego albumu, za którym stał Dr. Dre. Wszystko z uwagi na czuwanie nad produkcją z boku, przy wsparciu wielu osób. Czy porównanie się broni i czy trzeci album Scotta Mescudiego spełnia oczekiwania?
No niestety ani nie broni, ani nie spełnia. Dwa poprzednie krążki Cudiego były mainstreamowymi bombami o sporej sile rażenia, krzyżującymi przeróżne brzmienia, inspiracje i klimaty, zarazem dając nam porcję hitowych pewniaków, a ten album przelatuje i na dobrą sprawę za wiele z niego nie zapamiętamy. Brak momentów wybijających się wyżej i zapadających w pamięć, brak owej przekrojowości i budowania napięcia, klimatu. Brak jednak ręki osób, które wspomagały Cudiego producencko przy poprzednich albumach - Kanye Westa czy Emile'a. Wszystko zlewa się w całość, produkcja przez cały czas jest podobnie leniwie zadymiona i jako tło do robienia czego innego sprawdza się dobrze - ale chyba nie o to chodziło.
Nie pomagają zacni goście. Kendrick Lamar, A$AP Rocky, Too $hort, RZA, nawet oni nie sprawiają, że całość nabierze odpowiedniego błysku. Monotonna, często minimalistyczna i oparta na dominujących, lekko elektronicznych basach produkcja miała wysunąć na pierwszy plan ekshibicjonistyczny, momentami dołujący przekaz gospodarza, jednak bez otoczenia rozbudowanych, świeżych i przestrzennych podkładów traci on sporo błysku i nie porywa jak wcześniej.
"Indicud" nie jest złym albumem. Jest za to albumem po prostu poprawnym, nie mającym startu do poprzedników wprowadzających do mainstreamu jedną z najświeższych i najbardziej kreatywnych postaci ostatnich lat. Posłuchać można, ale jeżeli poprzednie krążki były lotami na księżyc to ten porównać można do wyhamowania i lądowania.
6/10