"Swoje przeżyłem!"
Choć nie gra już w wielkim zespole, na zawsze pozostanie w historii metalu. Znakomity basista, niegdyś hulaka, dziś stateczny ojciec rodziny. Choć z F5 nie osiągnął wielkich sukcesów, pogodzony z losem i zadowolony z życia. David Warren "Junior" Ellefson, przez niemal dwie dekady połowa stałego składu Megadeth. Z muzykiem rozmawiał Vlad Nowajczyk z magazynu "Hard Rocker".
Witaj David, to dla mnie zaszczyt rozmawiać z legendą muzyki metalowej. Okazją jest nowa płyta F5, więc od tego zacznijmy. Zespół istnieje już kilka lat, wygląda na to, iż wykształciliście zalążek własnego stylu. Kto jest głównym kompozytorem?
Wszyscy bierzemy udział w komponowaniu. John, Steve i ja przynosimy riffy, a Dale zajmuje się większością tekstów i aranżacjami wokalu. Nasz perkusista był tym razem w ciekawej sytuacji. Nagrał bębny, nie zagrawszy wcześniej żadnej próby. Dostał wstępne wersje demo, miał więc okazję wykazać się kreatywnością i w całości opracować swoje partie.
Teksty są dość mroczne, wszystkie napisał Dale? Brzmią dość osobiście...
Dale opisał w tych lirykach pewien paskudny etap w swoim życiu. Kilka lat temu był silnie uzależniony od ciężkich narkotyków, stał się bezdomnym lumpem. Prowadził cygański żywot, sypiał na kanapach w studiach, a jego życie osobiste legło w gruzach. O tym są teksty na płycie. Zabawne, historia jego życia opowiedziana jest w taki sposób, że właściwie mamy do czynienia z koncept - albumem. Od szczytu do dna. Nie mieliśmy takiego zamiaru, wyszło to zupełnie przypadkowo, ale jesteśmy z tego faktu zadowoleni.
Sam zajmowałeś się produkcją. Nie kusiło cię, by zająć się kręceniem gał w przypadku własnej kapeli?
Uważam, że jednym z największych błędów, popełnianych przez muzyków, jest próba zajęcia się produkcją własnych dokonań. Zwłaszcza na wczesnych etapach kariery powoduje to utratę perspektywy. Produkcja to o wiele więcej niż samo uzyskiwanie dobrego dźwięku. Do tego wystarcza inżynier. Produkując płytę, pomagasz rozwijać utwory, chwytać właściwe wibracje i stworzyć znakomity produkt końcowy. Większość artystów, autorów oryginalnych kompozycji, potrzebuje takiego dodatkowego wprawnego ucha, aby ich dzieło nabrało kształtów.
Co uważasz za swoje najlepsze dokonanie na tym polu?
Hmm... Wydaje mi się, że najlepszą robotę zrobiłem z poprzednią kapelą Dale'a, NUMM. Tak pod względem dźwięku, jak i rozwinięcia kawałków.
Wiedziałem, że nie wspomnisz tu Helstar...
To zupełnie inna historia. Nasza sesja, pięć utworów, brzmiała świetnie, po czym opuścili studio. Miała to być EP-ka, ale ich wytwórnia dołożyła kilka innych kawałków, aby utworzyć pełną płytę "Multiples Of Black". Słyszałem całość ledwie raz, ale przypominam sobie, że te nie moje numery nie brzmiały zbyt ciekawie. Zupełnie jakby ktoś wrzucił na album jakieś bardzo stare demówki z wcześniejszych krążków. Całość powinna być zremasterowana, aby brzmieć jak jedna sesja.
Trudno jest porównywać F5 z Megadeth, którego częścią byłeś przez niemal dwie dekady. Ale, skoro Jimmy DeGrasso grał na "The World Needs A Hero", sądzę że da się wychwycić pewne podobieństwa z tą konkretnie płytą.
Przede wszystkim nie nazwałbym F5 zespołem thrashowym. I to pomimo faktu, iż "The Reckoning" zawiera kilka szybkich numerów. To unikalny zespół i chciałbym, aby tak był odbierany. Lepsze to niż ciągłe porównania do wcześniejszych dzieł. Pozwól, że przedstawię takie porównanie: twój pies zdechł. Nie biegniesz do sklepu zoologicznego, by kupić identycznie wyglądającego zwierzaka i kontynuować więź, jaka łączyła cię z tym, który odszedł. Nie robisz tego, bo to nie będzie ten sam pies! Moje podejście to okazywanie nowemu miłości w inny sposób, dopasowany do niego.
Co uważasz za podstawową różnicę między byciem członkiem F5 a Megadeth?
Przede wszystkim mam pełną kontrolę artystyczną w F5. Nie znaczy to, że mówię wszystkim, co mają robić. Wręcz przeciwnie! Cieszy mnie fakt, iż mam do czynienia z utalentowanymi twórcami. Moją rolę widzę jako człowieka, który nie tylko przynosi własne pomysły, ale i potrafi wychwycić i zmusić pozostałych do podrzucania swoich najlepszych idei. Właśnie na tym polu najbardziej przydaje się moje wieloletnie doświadczenie biznesowe. Kwestia popularności. To oraz rozpoznawalność są pochodnymi marketingu i wielkich pieniędzy, włożonych w promocję. Dzisiejszy biznes muzyczny jest zupełnie inny niż 25 lat temu. Powiedziawszy to, twierdzę, że F5 jest równie dobre jak każda z moich wcześniejszych kapel. Pod względem jakości, umiejętności, kompozycji i wykonania. Gdyby nie było, nie grałbym w nim.
Jak wspominasz swoje zaangażowanie w Soulfly?
Praca z tą ekipą bardzo mi się podobała. Ich muza i klimat mocno różniły się od wszystkiego, co robiłem wcześniej. Istniały jednak podobieństwa, jeśli chodzi o obecność elementów thrash metalu. Trafiłem na dobry moment, ponieważ Max dokonał wymiany całego składu. Miał w sobie ogromną, kreatywną energię, chciał stworzyć coś nowego. Zależało mu, abyśmy wnieśli do studia swoje pomysły na płytę "Prophecy". Jestem też zadowolony z zagranych wspólnie koncertów. Cholernie ciężkie i intensywne.
Maczałeś palce w wielu innych muzycznych projektach, mniej i bardziej nieznanych. Zacznijmy od Killing Machine. Zaskoczył mnie fakt, iż wszyscy oryginalni muzycy odeszli, a m.in. ty dołączyłeś do składu.
Przesłuchałem demówki tego materiału, bardzo mi się spodobały, więc zgodziłem się. Nie miałem pojęcia, że zespół wydal wcześniej płytę w zupełnie innym składzie. Ba, nie wiedziałem kto to Peter Scheithauer. Jamesa Riverę znałem z Helstar i cieszyłem się z możliwości wspólnej pracy. W efekcie to ja okazałem się spiritus movens całego przedsięwzięcia. Peter cisnął w kierunku ukończenia płyty Temple Of Brutality, ja zaś nalegałem skutecznie na dopięcie albumu Killing Machine. Cieszy mnie fakt, iż udało się z obydwoma krążkami, ponieważ mocno się od siebie różnią.
Właśnie, Temple Of Brutality. Druga kapela Petera. Czym ujął cię Scheithauer? To przeciętny gitarzysta...
Gram muzykę, ponieważ to lubię, k***a! Nie gram po to, by ludzie uważali mnie za zajebistego gościa, aby zyskać przyjaciół bądź zaliczać panienki. Nie dlatego zaczynałem i moje przesłanki nie zmieniły się na przestrzeni lat. Nigdy nie było to moją motywacją. Kiedy w 1983 poznałem Dave'a Mustaine'a, nie wiedziałem kto to, nie znałem zespołu Metallica. Polubiłem jego muzę i jego samego, więc zgraliśmy się. Zatem, gdy poznałem Petera Scheithauera i stworzyliśmy razem Temple Of Brutality i Killing Machine, uczyniłem to gdyż grał fajną muzę, jest spoko gościem i zaprzyjaźniliśmy się.
W projekcie The Alien Blakk stworzyłeś sekcję rytmiczną wraz z bębniarzem Flotsam And Jetsam, Craigiem Nielsonem. Wydaliście tylko jedną płytę, po czym firma Black Lotus padła... Będzie reedycja?
Nie wiem, ja tam tylko gram na basie... Gitarzystę Joshuę Craiga poznałem w Los Angeles, gdy występował z raperem Cooliem. Marzył o nagraniu instrumentalnego, metalowego albumu. Dosłownie wyżebrał ode mnie udział w tym projekcie. Okazał się upierdliwy do tego stopnia, że pewnego dnia znalazł się przed drzwiami mojego domu z zeszytem pełnym rozpisanych kawałków i zabukowanym studiem. Craiga Nielsona znałem dużo wcześniej, to dobry kumpel, więc natychmiast zażarło. Wracając do wytwórni, podpisali zbyt wiele kontraktów, w efekcie padli na cycki i wylecieli z branży. Nie miałem nad tym żadnej kontroli. Witaj w biznesie muzycznym (śmiech). Przy okazji informuję, iż właśnie kończymy nagrywanie drugiej płyty, na której gościnnie zaśpiewa m.in. Eric A.K. z Flotsam And Jetsam.
Do jakiego stopnia byłeś zaangażowany w Avian?
Zaczęło się od wyprodukowania jednego kawałka Yanowi, twórcy Avian. Poprosił mnie o to mój przyjaciel, Dion Salter ze studia Salt Mine w Phoenix. W efekcie zrobiłem więcej utworów, ostatecznie produkując płytę. To była zwyczajna praca. Zagrałem z nimi jeden koncert i pomogłem stworzyć studyjny projekt. Za moją sprawą do kapeli dołączył Lance King, podobał mi się jego śpiew w Balance Of Power. W międzyczasie F5 zabrał się za pisanie debiutu, więc poprosiłem Lance'a o dokończenie miksów i pozwoliłem mu podpisać się pod płytą jako producentowi. To naturalne, on był bowiem przy "porodzie" (śmiech).
Pora na parę pytań dotyczących Megadeth. Byłeś współtwórcą zespołu i jedynym, oprócz Mustaine'a, stałym muzykiem na przestrzeni niemal dwóch dekad. Dave powiedział w "Get Thrashed", że wynajmował ręce, które grały to, co wymyślił...
Nie byłem wynajętymi rękoma, ot co.
Mustaine wystosował przeciwko tobie kilka pozwów sądowych...
Wszystkie te sprawy zakończyły się polubownie.
W jakich okolicznościach opuściłeś Megadeth?
Nie opuściłem! Zespół rozpadł się w 2002 roku, kiedy odszedł Dave, i wszyscy zajęli się innymi sprawami.
Jak trafiłeś na Mustaine'a i dołączyłeś do jego szalonej, thrash-jazzowej wręcz kapeli? Czy historia o krzaku marihuany wrzuconym przez okno jest prawdziwa?
Tak (śmiech). To jego współlokator, Tracy, wrzucił doniczkę z gandzią. Nie przez moje okno, ale do klimatyzatora. Zabawna akcja, nawet jeśli po tych wszystkich latach przekręcana na różne sposoby (śmiech). Podobno zbyt głośno grałem, więc przyszli mi poprzeszkadzać (śmiech). Kiedy już się poznaliśmy z Davem, wiedziałem, że to profesjonalista, tworzący genialną muzę. Uwielbiałem pisać linie basu do jego gęstych riffów, ponieważ pobrałem jazzowe nauki w szkole średniej i umiałem już grać naprawdę dobrze. Kostką i palcami. Potrzebowałem odpowiedniej kapeli i to dostałem. Wyrosłem na wszystkim od Geezera do Geddy'ego, od Steve Harrisa do Jaco Pastoriousa. Hybryda metalu, punka, jazzu i hard rocka wydała mi się niezmiernie ekscytująca.
Pierwszym gitarzystą Megadeth został Greg Handevidt. Okazało się jednak, że nie był wystarczająco dobrym muzykiem. Jak wspominasz krótki epizod z Kerrym Kingiem?
Greg był moim przyjacielem, wspólnie przeprowadziliśmy się do LA w 1983 roku. Z jego inicjatywy poszliśmy na próbę do Dave'a. Ironia losu, Greg szybko wyleciał, a ja zostałem w kapeli na 19 lat! Takich dziwnych zdarzeń było całe mnóstwo, do dziś pozostały mi wspaniałe wspomnienia. Tak po prostu miało być, wszyscy zyskaliśmy na tych doświadczeniach. Co do Kerry'ego zaś, to fajny gość i zawsze dobrze się z nim bawiłem. Prawdopodobnie najlepszy gitarzysta rytmiczny Megadeth, zaraz po Mustainie.
Wkrótce zawitałeś po raz pierwszy do Bay Area, wówczas centrum metalowego świata.
Dokładnie tym było. Metallica właśnie stawała się bardzo popularna i wpływowa. Exodus też radził sobie świetnie. Cała ta scena mocno różniła się od LA, gdzie rządziły hairmetalowe grupy z Sunset Strip Boulevard.
Okładka "Peace Sells" to początek kariery utalentowanego grafika, Eda Repki. Kto go wynalazł?
Odkryło go Combat Records. Ten artysta z New Jersey odwalił naprawdę świetną robotę. Sam pomysł zaś... Dave wpadł na to, gdy siedzieliśmy wraz z naszym ówczesnym menedżerem w restauracji Wiley's Rib, naprzeciw wieżowca ONZ na Manhattanie, w 1986 roku. Zawsze był świetny w obrazowych metaforach.
Chris Poland to znakomity gitarzysta, ale rozstanie z nim nie należało do przyjacielskich. Pamiętasz przyczyny?
Mieliśmy do czynienia z mnóstwem narkotyków, Chris zaś przeżywał swego rodzaju przesilenie. Pewnie dlatego tak mu się dziś dobrze powodzi. Pamiętam, że czułem się hipokrytą. Nawet jeśli zmiana była konieczna, ja również przeginałem z twardymi dragami. Mówiąc zaś o kwestiach stricte muzycznych, Chris jest niesamowity. Także jako basista! Nie wydaje mi się jednak, by chemia "jazz spotyka metal" mogła wówczas działać jeszcze dłużej. Jego nowa muza z OHM wydaje się tym, co najlepiej czuje, zważywszy jak gra i jak kocha fusion.
"So Far, So Good... So What!?" pokryła się Platyną, wy zaś byliście etatowymi "złymi chłopcami". Odbijało wam?
Nie, nie sądzę by komukolwiek z nas odbijała sodówka. Wiedzieliśmy oczywiście, że robimy coś naprawdę zajebistego i zupełnie innego niż wszyscy. Zawsze uważałem, że prawdziwe gwiazdy to Metallica i Anthrax, a my to po prostu banda zjebów. Cóż, nasze zjebanie było jednocześnie świetne, więc się tego trzymaliśmy.
Więcej w magazynie "Hard Rocker".