"Jak krew z rozszarpanej tętnicy"

Powstały pod koniec lat 80. wrocławski Magnus był jednym z pionierów polskiej muzyki metalowej. To właśnie oni jako pierwsi podpisali niezależny kontrakt z zachodnim wydawcą; to oni grali przed tysiącami fanów w Moskwie i odbywali trasy z uznanymi nazwami z Zachodu; to wreszcie ten sam Magnus jako pierwszy w polskim podziemiu przyswoił sobie image pełen gwoździ, czaszek i pasów z nabojami, uznawany dziś powszechnie za oldskulowy, a który wówczas dopiero zaczynał pojawiać się na okładkach płyt Judas Priest i promocyjnych zdjęciach Slayera.

Magnus
MagnusOficjalna strona zespołu

Okazją dla Bartosza Donarskiego do porozmawiania z wokalistą Robem Banditem nie tylko o starych czasach, stał się powrotny, a zarazem pierwszy od 16 lat album wrocławian, "Acceptance Of Death", który ujrzał światło dzienne w połowie września 2010 roku.

A jednak stało się! O możliwym powrocie Magnus czytałem już, bodaj, w 2007 roku. Ponoć już trzy lata temu zaczęliście spotykać się bardziej regularnie, komponować nowe utwory. Czy "Acceptance Of Death" to efekt prac rozpoczętych właśnie w tamtym okresie?

- Gdyby ktoś w 2007 zapytał mnie o nasz powrót, stanowczo odpowiedziałbym: Nie ma takiej opcji. Reaper Metal Records z USA, zaproponowała nam reedycje naszych płyt. Zgodziliśmy się na jedną, mianowicie "Scarlet Slaughterer", i aby wznowienie mogło się urzeczywistnić, musieliśmy zebrać się wszyscy w jednym miejscu i czasie, by ustalić, co i jak. To przyjacielskie spotkanie, w składzie jak w 1992 roku, było przełomowe. Coś ścisnęło nasze krtanie. Umówiliśmy się na kolejny zlot, tym razem w celu wspólnego muzykowania. Nie było mowy o powrocie. Chcieliśmy razem pograć.

- I tak odbyły się przez cały rok dwie może trzy sesje. Improwizowaliśmy, Python miał jakieś riffy, więc zaczęliśmy składać piosenkę. To było coś niesamowitego. Zapragnęliśmy częściej i więcej, bo unosił się młodzieńczy duch przełomu lat 80. i 90. Podjęliśmy decyzję, że spotkania będą regularne, na co Greg zareagował rezygnacją z powodu ograniczeń czasowych. Rozpoczęliśmy systematyczne misteria, a w tzw. międzyczasie pojawił się Deadbear, który wypełnił przestrzeń Grega. Zrobiliśmy kilka utworów i było jasne - odrodził się Magnus. Przypadek - przeznaczenie.

Wracacie na scenę po kilkunastu latach niebytu, choć jak sami twierdzicie, formalnie zespół nigdy się nie rozpadł, a jedynie zawiesił działalność. Ciekawa optyka, biorąc pod uwagę przerwę, hibernację, zawieszenie, sam wybieraj, trwające 13 lat. To takie zaklinanie rzeczywistości na własne potrzeby?

- Nigdy nie powiedzieliśmy sobie: "To koniec". Po prostu spotkaliśmy się po nagraniu płyty "Alcoholic Suicide" i rozpoczęliśmy pracę nad nowymi utworami. Byliśmy pchani siłą rozpędu poprzednich płyt i myśleliśmy, że pójdzie jak zazwyczaj, że rozpocznie się wyścig pomysłów, że pójdzie gładko. Kontynuując rozwój muzyczny i osobowościowy, poszukiwaliśmy nowych rozwiązań, nowych aranżacji, nowych brzmień i nie byliśmy w stanie przedstawić sobie nawzajem niczego, co mogłoby nas zakręcić, a tylko tak wyobrażam sobie sens istnienia naszego zjawiska. W związku z powyższym próby odbywały się coraz rzadziej, aż naturalnie wygasły.

Przejdźmy jednak do tego, co dziś najważniejsze, czyli powrotnego albumu, dzięki któremu odżywają wspomnienia sprzed lat. Niemal cały materiał utrzymany jest w radykalnym, thrash / deathmetalowym stylu wyjętym z lat 80. Dla mnie najbardziej niesamowite jest to, że zespół wracający na scenę z tak bezwzględną muzyką w oldskulowym wydaniu, paradoksalnie niesie w sobie powiew orzeźwienia, krzepi serce i umysł. Myślisz, że to czar dni minionych, a może efekt braku takich wrażeń na dzisiejszej scenie metalowej w Polsce?

- Nie kalkulowaliśmy tego. Ta płyta mogła być tylko taka, w przeciwnym razie nigdy by nie powstała. Nie mieliśmy nad tym kontroli. Ze zdziwieniem słuchaliśmy, co powstawało z naszych zamysłów.

Choć płyta swym klimatem zdecydowanie nawiązuje do południowo-amerykańskiej sceny sprzed blisko dwu dekad - Sarcofago, stara Sepultura, ale i Nun Slaughter - nie do końca zgodzę się z tym, że "Acceptance Of Death" jest li tylko, jak anonsowano, swego rodzaju hołdem dla oldskulowych ideałów. Przecież na tej płycie już w okolicach "Essence" pojawia się nieco inne granie; swoisty groove, wolna, psychodeliczna, rzec by można, praca gitar (osobiście przypominająca mi... Voivod) - wszystko to niejako w kontrze do bezlitosnej nawałnicy death / thrashu. To samo odnajduje choćby w "Worm", "Private Religion", rwanym, kosmicznym zgiełku "They'll Bury" czy wieńczącym dzieło zniszczenia "There's No Use Lamenting". Więc może nie do końca wariacja na temat dni minionych? Co ty na to?

- Anonse składał nasz wydawca, bo tak to sobie imaginuje, ja myślę jednak, że w żadnym razie nie jest to klasyczny oldskul. Na "Acceptance Of Death" wyczuwalne jest współczesne tchnienie wszechświata, które przeniknęło przez umysły osobników pamiętających dawne czasy. Otworzyliśmy się, chcieliśmy by w utworach było jak najwięcej prawdy o nas samych.

Nasz najnowszy obraz namalowaliśmy bez ukłonów i młodzieńczego fanowania, to autentyczne przeznaczenie i potrzeba tworzenia.

Choć brzmienie sprokurowano, rzecz jasna, w profesjonalnych warunkach, na kilometr śmierdzi tu starą piwnicą, solówki cuchną rdzą, a ogólna atmosfera zalatuje splądrowanym cmentarzem. Taka produkcja to chyba naturalna konsekwencja i uzupełnienie muzyki, o które wam chodziło. Zgadza się?

- Od samego początku zdecydowaliśmy się (na ile to możliwe) na prawdę brzmienia. Zrezygnowaliśmy z obowiązkowych triggerów perkusyjnych, które w większości produkcji za pomocą sampli podkreślają punkt stopy czy werbla. Chcieliśmy być bardziej awangardowi. To samo dotyczyło gitar czy wokalu. Minimum studyjnych sztuczek. Im więcej realizacji w nagraniu, tym bardziej zanika osobowość zespołu.

Jak sam mówisz, mimo tak długiej przerwy, nie zrezygnowaliście z muzykowania. Zastanawiam się jednak, czy śledziliście przez ten czas to, co działo się przez ostatnie kilkanaście lat na metalowej scenie. Myślisz, że w graniu i słuchaniu metalu nadal obecna jest ta magia, wręcz fanatyzm, który towarzyszył niegdyś zarówno muzykom, jak i fanom?

- Maniakalnie boję się mimowolnego plagiatowania, dlatego mam długie fazy podczas tworzenia (do dwu lat), kiedy w ogóle nie słucham muzyki. Skupiam się nad tym, co robię. Kiedy kończę projekt, wymiotuję na słowo płyta, piosenka. Słucham odgłosów ulicy, przyrody, poszukuję muzyki w ciszy. Później wchłaniam, jestem na głodzie; dwa, trzy, cztery miesiące nie rozstaję się z odtwarzaczem i znów rozpoczyna się abstynencja. Tak mam. I tak jest mi doskonale, stąd posiadam duże wyrwy w tym, co mogło się wydarzyć w metalu, czy w innych gatunkach.

- Nie wiem jak moi bracia z zespołu. Trzeba by ich zapytać. Nie mogę sobie jednak wyobrazić zespołu grającego metal bez fanatycznego oddania się sprawie. Takiego stylu nie uprawia się bezwiednie. A jeśli już, bo skończyły się pomysły, albo trzeba nagrać kolejną płytę, bo oferowane są pieniądze, to taka sytuacja wyczuwalna jest na kilometry. Oszustwo nie wchodzi w grę.


Wracając do starych czasów, wasz pierwszy album ukazał się dla szwajcarskiej Blackend Records, co wydaje mi się rzeczą dość osobliwą. W jakich okolicznościach doszło do podpisania tego kontraktu? Czy w tamtych czasach to nadal był przysłowiowy szał pał - umowa z zachodnią oficyną, większe możliwości?

- Zajście było naturalne i niewymuszone. Z Samael graliśmy wiele razy, gdyż szwajcarzy często odwiedzali nasz kraj. Podczas mini-trasy Napalm Death, Samael, Magnus, byliśmy świeżo po nagraniu demo "The Gods Of The Crime". Wolforak przyszedł do naszej garderoby i zapytał, czy mógłby dostać naszą muzykę. Nie miałem przy sobie, ale następnego dnia graliśmy we Wrocławiu, naszym rodzinnym mieście, więc na koncert przyniosłem kasetę i mu ją podarowałem. Okazało się, że wokalista Samael przedstawił to demo w Blackend, w następstwie czego jej właściciel skontaktował się z nami i mieliśmy kontrakt.

- Byliśmy zadowoleni z takiego obrotu spraw, bo przed nami tylko Metal Mind sprzedał "na Zachód" swoje zespoły i wydawało się, że albo oni albo nikt. Byliśmy chyba pierwsi w naszym kraju, poza Metal Mind, którzy opublikowali coś na świecie. To było dla nas stymulujące. Ciekawostką jest to, że to był to nasz drugi materiał, bo pierwszy, "Scarlet Salughterer", leżał od kilkunastu miesięcy w wytwórni i czekał na swoją kolej wydawniczą na CD. Kaseta ukazała się rok wcześniej, a i ona czekała chyba rok na publikację.

Właściwie już na samym początku działalności, pod koniec lat 80. zagraliście we Francji, później były koncerty u boku znanych i lubianych, wyjazdy do Moskwy. Nawet w dzisiejszych czasach młodej grupie trudno o takie ekskursje, a przecież wtedy łatwo nie było. Jak wam się to udawało?

- Mieliśmy menedżera. Był nim Kris Brankowski, który prowadził wówczas w radiu ogólnopolskim jedyną, absolutnie kultową, audycję poświeconą muzyce metalowej oraz listę przebojów Metal Top 20 drukowaną w różnych czasopismach. To on był sprawcą moskiewskich zajść, a do Francji pojechaliśmy za sprawą ojca Bastarda, który był rodowitym Francuzem i znał redaktora "Hier Aujour' hui - Demain", i ten właśnie periodyk nas zaprosił.

Magnus chyba jako jeden z pierwszych zespołów w Polsce nosił się w pełnym, bojowym rynsztunku - łańcuchy, czaszki, gwoździe, pasy z nabojami etc. - który dziś uznaje się za oldskulowy, i który także dziś kłuje z okładki "Acceptance Of Death". Kto był dla was inspiracją dla tego wizerunku w tamtych czasach?

- Zanim zobaczyłem jakikolwiek zespół metalowy, najpierw miałem kontakt z muzyką. Pierwsze co usłyszałem z metalu to Black Sabbath i Motorhead. Jak zobaczyłem po raz pierwszy Motorhead na płycie koncertowej, to mocno się rozczarowałem. Chłopaki przypominali Cyganów z długimi włosami, a ja już wtedy (1980 rok) wyobrażałem sobie, że ktoś, kto wykonuje taką muzę, powinien wyglądać bardziej przytłaczająco, demonicznie.

I okazało się później, że Judas Priest zaprezentował, na którejś z okładek, zalążek tego, o co mi chodziło - skóry, pieszczochy. Uzupełniliśmy to łańcuchami, gwoździami, taśmami z pociskami itd.

Na "Acceptance Of Death" nie ma już śladu po falsecie i wysokich wrzaskach w stylu pierwszych płyt Slayera czy Roba Halforda, które słyszeliśmy choćby na "Scalet Slaughterer"; dominuje za to dosadny ryk i wściekłe ujadanie. Taka koncepcja?

- Jak już wcześniej wspominałem, nie miałem nad tym większej kontroli. Otwierałem paszczę i słuchałem, co się dzieje. Nie układałem sobie linii wokalnej, ani strategii porykiwań. Tekstu nie układałem w zwrotki i refreny. Natura, prawda, kierowały mną pierwotne instynkty.

Na nowej płycie nie zdecydowaliście się na utwór w ojczystym języku. A może dlatego, że to, co niegdyś część uważała za obciach, ostatnio staje się to modą, vide ostatni Behemoth, Morowe, Furia, a nawet Moon?

- Nigdy nie spotkałem się z osądem, jakoby charczenie po polsku miało być obciachem. Mój growl po polsku nie brzmi dobrze i w ogóle growl po polsku nie brzmi dobrze. Tak to widzę. Dla mnie Kat to jedyny zespół, który znalazł to, o co chodzi w połączeniu naszego języka i tej stylistyki.

Czytałem, że szykujecie też reedycje. Coś już wiadomo w tej sprawie? Czy część z tych materiałów nie była już de facto wznawiana kilka lat temu?

- Taki jest, jeszcze nie skonkretyzowany, plan. Faktycznie były niektóre reedycje w limitowanych nakładach. LP "Scarlet Salughterer" opublikowała szwedzka Blood Harvest; CD z tym samym materiałem amerykańska Reaper Metal Records, a "Alcoholic Suicide" na CD też amerykańska Holycaust. W temacie reedycji jest jeszcze wiele premierowych możliwości, w tym LP "Alcoholic Suicide", "I Was Watching My Death" czy "The Gods Of The Crime" - demo z 1991 roku. Nie mówiąc o wydaniach LP Picture Disc i innych okazjonalnych publikacjach poszerzonych o premierowe materiały.

Proste pytanie. Będą koncerty?

- Rozpoczęliśmy mentalnie przygotowania do takiego wyzwania.

Ostatnio w dobrym stylu na scenę wróciło kilka zespołów z dawnych lat: Pandemonium, Armagedon, Moon, teraz Magnus. Czekam tylko na Imperatora i mogę umrzeć ze szczęścia. Czy zatem wasz powrót oznacza, że pobawimy się wspólnie nieco dłużej? Na to liczę!

- Machina się rozpędza. Powstaje utwór za utworem. Pomysły tryskają jak krew z rozszarpanej tętnicy. Znam ten stan sprzed dwudziestu lat i jak historia pokazała należałoby się spodziewać jeszcze co najmniej dwóch albumów. Mamy już sześć-siedem zaczynów na nową płytę. Pielęgnujemy wirującą nad nami energię.

Dzięki za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas