Iron Maiden: Początki Bruce'a Dickinsona (fragment książki)
Na stronach Interii możecie przeczytać fragment książki "Iron Maiden. Run To The Hills " autorstwa Micka Walla. Przypomnijmy, że legendarny zespół z Wielkiej Brytanii wystąpi w krakowskiej Tauron Arenie już 27 i 28 lipca. Supportem będzie formacja Tremonti.
Historia Iron Maiden, poczynając od pierwszych koncertów w pubach londyńskiego East Endu po występy w roli gwiazdy na największych światowych festiwalach, jest historią wiary we własne umiejętności, świadectwem determinacji i osobistego poświęcenia w nadzwyczajnej muzycznej odysei. Wielu spośród artystów obecnej generacji, właśnie muzyków Iron Maiden wskazuje jako swoją główną inspirację. Jednak dla zespołu znanego na całym świecie dzięki swoim porywającym występom na żywo, sprzedaży ponad 60 milionów egzemplarzy płyt, zawsze wyprzedanym trasom koncertowym oraz zdobywaniu list przebojów - sukces nie przyszedł od razu.
Książka Micka Walla jest dogłębną analizą fenomenu Ironów, widzianą oczami obecnych i byłych członków grupy, menedżerów, przedstawicieli film fonograficznych, krytyków muzycznych, producentów, promotorów i innych osobistości ze świata muzyki. Biografia ta prezentuje zarówno wzloty, jak i upadki artystów w świecie muzycznym, związane z drogą na szczyt w branży znanej z nieopisanego bogactwa czekającego na tych, którym się powiodło, jak i bezmiaru rozpaczy czyhającej na muzyków, którzy ponieśli porażkę.
-------------------------------------------------------------
Bruce
Paul Bruce Dickinson urodził się 7 sierpnia 1958 roku w Worksop, małym górniczym miasteczku w Nottinghamshire. Chociaż naprawdę miał na imię Paul, już od dzieciństwa wolał, by nazywano go Bruce. W chwili zawarcia małżeństwa jego rodzice byli jeszcze nastolatkami, bowiem nagłe pojawienie się małego Bruce’a przyspieszyło ślub, jak to zwykle bywało w Wielkiej Brytanii lat pięćdziesiątych, zanim rozpowszechniła się aborcja. Młoda para, która ledwie ukończyła szkołę, będąc bez grosza przy duszy, zmuszona była początkowo zamieszkać razem z dziadkami Bruce’a. Na nich też spoczął ciężar odpowiedzialności za wychowanie dziecka.
"Moje narodziny były przypadkiem" - przyznaje Bruce. - "Kiedy moja matka zaszła w ciążę, miała szesnaście czy siedemnaście lat, a mój ojciec siedemnaście albo osiemnaście. Potem się pobrali i za cztery czy pięć miesięcy przyszedłem na świat. Mama pracowała na pół etatu w sklepie obuwniczym, a tata służył w wojsku. Z zawodu był mechanikiem samochodowym, ale z powodu różnych wybryków stracił prawo jazdy. Wtedy pomyślał: 'Pieprzyć to' i wstąpił do armii. Zarabiał więcej i od razu odzyskał prawo jazdy. Pamiętam, że wychowywali mnie głównie dziadkowie, gdyż rodzice byli tacy młodzi. Dziadek był górnikiem w okolicznej kopalni, babcia zajmowała się domem, czasami dorabiała też jako fryzjerka. Pierwszą szkołą, do jakiej uczęszczałem, była podstawówka w Manton, miejsce równie nieciekawe, jak i cała dzielnica - chodziły tam wszystkie okoliczne dzieciaki. Ja jednak wspominam ją bardzo ciepło. Uważam, że miałem szczęśliwe wczesne dzieciństwo".
W czasie gdy mały Bruce rozpoczynał naukę, jego rodzice wyprowadzili się z Worksop, zostawiając go pod opieką dziadków. Przeprowadzili się do Sheffield, najbliższego dużego miasta, gdzie łatwiej było o dobrą pracę.
"Rodzice przenieśli się do pełnego spalin Sheffield, bo tam była praca" - mówi Bruce. "Czułem się, jakbym nie miał mamy ani taty. Osobą zastępującą mi ojca był mój dziadek. To był wspaniały człowiek. Przypuszczam, że miał wtedy około czterdziestu paru lat - najlepszy wiek na ojcostwo. Pamiętam, jak uczył mnie boksu. Zanim poszedłem do szkoły, nauczył mnie bić się. Powiedział: "Jeżeli w szkole ktoś będzie cię przezywać, po prostu mu przyłóż! Pilnuj swego i nie pozwól sobą pomiatać". No i następnego dnia zostałem wysłany do domu, gdyż chodziłem po szkole, waląc wszystkich wokół! Dziadek zrobił mi wówczas wykład na temat tego, kiedy powinienem komuś przyłożyć, a kiedy nie. Myślę, że w pewien sposób zastępowałem mu syna, którego nigdy nie miał. Ale dla babci zawsze byłem tylko tym małym gnojkiem, który zabrał jej córkę. Mówiła, że przypominam jej mego ojca. I rzeczywiście, byłem trochę do niego podobny, zwłaszcza z twarzy".
Bruce był szczęśliwym, choć samotnym dzieckiem. Kiedy się złościł, właził za kanapę i nie chciał się stamtąd ruszyć na krok: Nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie zobaczył. Jego pierwszym muzycznym doświadczeniem był taniec, który wykonywał w pokoju dziadków do utworu "The Twist" Chubby Checkera. "Dziadkowie włączali płytę, a ja zabawiałem wszystkich twistem. W tym wieku wydawało się to doskonałą zabawą". Pierwszą płytą, która należała tylko do niego, był singel "She Loves You" Beatlesów.
"Mieliśmy radio i gramofon. Zdołałem jakoś namówić dziadka, żeby kupił mi "She Loves You", które od wielu tygodni było numerem jeden na liście. Była to jedna z tych płyt, które po prostu musiałeś mieć" - wspomina Bruce. "Być może właśnie dlatego pamiętam, że bardziej podobała mi się strona B niż A. Od tego czasu zacząłem słuchać muzyki i decydować, co mi się podoba, a co nie. Pamiętam, że podobała mi się strona B singla Gerry’ego i Pacemakersów, zatytułowanego "I’ll Never Get Over You". Na naszej ulicy mieszkał chłopak, który miał gitarę elektryczną. Wszystkie dzieciaki mówiły o nim z podziwem. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem go z tą gitarą, miałem chyba wtedy pięć lat, to był istny szok. Był nastolatkiem, musiał mieć około szesnastu lat, dla mnie był prawie bogiem. Nosił długie włosy - to znaczy, długie jak na tamte czasy, sięgały mu pewnie do uszu - miał też buty ze spiczastymi noskami i wszystkie te bajery. Wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł z telewizora".
Chociaż dostęp małego Bruce’a do telewizji był mocno ograniczony, jednak to właśnie ona rozwinęła jego zainteresowanie muzyką pop. Jego ulubionymi programami w okresie dorastania były "Juke Box Jury" - teleturniej, w którym proszono różne znane osoby o opinię na temat nowości płytowych - oraz serial "Doktor Who". Bohater tego ostatniego podróżował w czasie i przestrzeni, walcząc z tak egzotycznymi kosmicznymi wrogami jak Dalekowie lub Cybermeni.
"Oglądałem 'Juke Box Jury', bo leciało w sobotnie wieczory przed 'Doktorem Who'" - tłumaczy Bruce. "Dlatego oba te programy nierozerwalnie łączą się w mojej pamięci. Oglądając Beatlesów, czy kogoś innego w "Juke Box", doznawałem tych samych uczuć, co widząc Cybermenów w "Doktorze Who". Dla mnie wszyscy jednakowo pochodzili z innego świata. Nie interesowałem się zbytnio science fiction. Wolałem bardziej aspekt naukowy niż fantastyczny, poważnie. Miałem kompletnego świra na punkcie Księżyca i kosmosu, do tego stopnia, że na wielkich kawałkach tapet rysowałem plany własnego statku kosmicznego wraz z całym wyposażeniem. To były bardzo szczegółowe plany, wiesz? Podobnie rzecz się miała z łodzią podwodną, którą zaprojektowałem, mając dziewięć lat. Miała być zbudowana z zespawanych kubłów na śmieci, długa na metr. Podobał mi się pomysł mieszkania pod wodą - jak Kapitan Nemo - albo dryfowania w kosmosie. Wszystko, co odrywało mnie od rzeczywistości. Bardzo przejąłem się pierwszym lądowaniem na Księżycu, pierwszym bezzałogowym lotem na Księżyc we wczesnych latach sześćdziesiątych. Pamiętam, jak próbowałem wytłumaczyć babci, że nie powinna brać gazety z opisem tego wydarzenia do zapalenia ognia w kominku. Powiedziałem: "Nie możesz jej wyrzucić!". Nie wiedziałem, co powinniśmy z nią zrobić, ale czułem, że jest zbyt ważna, by rzucać ją w ogień. Takie były lata sześćdziesiąte - dorastając w tych czasach, czułem, że nie istnieją granice ludzkich możliwości".
Może tylko z wyjątkiem Sheffield, dokąd w końcu wysłano Bruce’a w wieku sześciu lat, kiedy jego rodzice znaleźli wreszcie stałą pracę oraz dom.
"Oni nigdy nie słuchali muzyki" - mówi. "Rodzice całkowicie skupili się na zarabianiu pieniędzy. To było dziwne, bo nie mówili o niczym innym. Później odkryłem, że swoje w życiu przeszli. Pracowali kiedyś razem, występując z psami, jakimiś pudlami skaczącymi przez obręcze, czy coś takiego. Mama dużo tańczyła, uczyła się w szkole baletowej, miała wspaniałą figurę i perfekcyjny wygląd. Przyznano jej stypendium w Królewskiej Szkole Baletowej, ale babcia nie pozwoliła jej wyjechać. Później zaszła w ciążę i zaczęło się piekło. Taniec stał się jej biletem na wyjazd stamtąd. Wyjazd z Worksop, ze sklepu obuwniczego, ucieczkę od tego wszystkiego... To było ich inne życie, o którym, jako dziecko, nic nie wiedziałem".
Jedyną wskazówką była stara gitara akustyczna jego ojca, na której nie grał już od dawna. "To był prawdziwy złom, ale ja byłem nią zafascynowany. Kompletna ruina, na której nie sposób było grać. Myślę, że nikomu nie udałoby się wydobyć z niej jakiejkolwiek melodii. Mi to nie przeszkadzało, chwytałem ją i dawałem czadu, wydając potworne dźwięki i kalecząc sobie palce".
Po przybyciu do Sheffield, Bruce został posłany do tamtejszej podstawówki, przy której Manton wyglądało jak plan serialu "Beverly Hills 90210". "Nazywała się Manor Top i z tego, co wiem, nadal istnieje" - mówi Bruce. "Nie wiem jak tam jest teraz, ale za moich czasów było to istne piekło". Uśmiecha się ponuro. Jako nowy uczeń w klasie, Bruce był ciągle bity i poniżany do tego stopnia, że rodzice w końcu przenieśli go do małej, prywatnej szkoły Sharrow Vale Junior.
"W Manor Top spędziłem około sześciu miesięcy" - mówi. "Potem się przeprowadziliśmy - ciągle się przeprowadzaliśmy, żeby zarabiać pieniądze. Moi rodzice kupowali jakiś dom, remontowali go, sprzedawali z zyskiem i kupowali następny. Sporą część mojego życia spędziłem na budowie. Ale w końcu moi rodzice zaczęli porządnie zarabiać. Kupili pensjonat, a potem, zdaje się, tata kupił też jakiś podupadły warsztat i zaczął go prowadzić. Pamiętam, że zawsze sprzedawał używane samochody na tyłach hotelu".
W wyniku nieustannych dążeń rodziców do polepszenia swoich warunków życia, Bruce jako nastolatek uczęszczał do prywatnej szkoły z internatem w Shropshire, zwanej Oundale. "Nie miałem nic przeciwko temu" - mówi. "Nie przepadałem za towarzystwem moich rodziców, więc potraktowałem to jako możliwość ucieczki. Dali mi wybór: "Jesteś pewien, że chcesz tam pojechać?". Miałem wtedy około dwunastu lat i powiedziałem: "Dlaczego nie?". Myślę, że stało się tak dlatego, że nie nawiązała się między nami prawdziwa więź uczuciowa w moim wczesnym dzieciństwie, a także dlatego, że rodzice nie wiedzieli, jak się odnosić do mnie jako osoby, a nie tylko do dziecka, które mieli obowiązek karmić, ubierać, chronić i edukować. Na przykład, pewnie czasami mnie przytulali, ale jakoś nigdy tego naprawdę nie odczułem. Chociaż z drugiej strony, czasem zadziwiało mnie, jak dobrze rozumieli pewne sprawy. Kiedyś przyłapano mnie w sklepie na kradzieży samochodziku. Policjanci zabrali mnie na posterunek, przesłuchiwali i tak dalej. Kiedy masz jedenaście lat i przyłapią cię na kradzieży, gliny próbują cię jak najbardziej przestraszyć, żebyś więcej tego nie robił. Mieli rację. Nieźle mnie wtedy nastraszyli i faktycznie, od tamtego czasu nigdy więcej nic nie ukradłem. Ale pamiętam, że ojciec musiał mnie stamtąd odebrać. Myślałem, że przełoży mnie przez kolano i sprawi niezłe lanie, czy coś takiego. Wprost przeciwnie - o nic nie zapytał. Wyrażanie swoich najgłębszych uczuć po prostu nie leżało w naturze mojej rodziny. Kiedyś dziadek, który był poważnie chory, połknął całe opakowanie tabletek, próbując ze sobą skończyć. Ale choć dziadek mieszkał w tym czasie z nami, nikt o tym nie mówił - dziadkowie wprowadzili się wtedy na stałe do naszego pensjonatu".
"Do pewnego stopnia jestem wdzięczny, że nie miałem tego, co zwykło się nazywać spokojnym, szczęśliwym dzieciństwem. Dzięki temu stałem się bardziej samodzielny. Wyrosłem w środowisku, które nauczyło mnie, że nic nie przychodzi bez wysiłku. Jeżeli staniesz i pozwolisz życiu toczyć się swoim trybem, wkrótce zostaniesz zmieciony z powierzchni ziemi. Taką postawę odziedziczyłem po rodzicach, którzy byli samodzielnymi, ciężko pracującymi ludźmi. Nigdy nie ustawali w swoim wysiłku. Miałem bardzo niewielu bliskich przyjaciół, naprawdę niewielu, gdyż z nikim nie znałem się zbyt długo, bowiem ciągle przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Nie sądzę również, żeby mój tata miał wielu przyjaciół. Jedyną osobą, która miała ich mnóstwo, była moja siostra, Helen, która urodziła się krótko po moim przybyciu do Sheffield. Była moim zupełnym przeciwieństwem - duszą towarzystwa. Ciągle gdzieś wychodziła i miała setki przyjaciół!".
Prywatna edukacja Bruce'a zakończyła się nagle i niespodziewanie, kiedy w wieku siedemnastu lat wyrzucono go ze szkoły za dość surrealistyczny występek polegający na nasikaniu w dyrektorski obiad. "Wszystkie moje szkolne problemy brały się stąd, że byłem kompletnym outsiderem, z czego, jako nastolatek, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę" - mówi Bruce. "Nie miałem nic przeciwko pójściu do szkoły z internatem, ale rzeczywistość okazała się gorsza niż sobie wyobrażałem - to znaczy, nie pasowałem tam i nienawidziłem jej z całego serca. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego z chwilą przyjęcia do szkoły każdy miał raz na zawsze przypisaną jakąś rolę, którą pozostali musieli zaakceptować - uważałem, że to nie w porządku. Nie mogłem się dopasować do tych chłopaków, którzy już przedtem chodzili przez pięć lat do innych szkół z internatem i cały ten system mieli we krwi. Lepiej było im się nie sprzeciwiać".
Starsi koledzy zaczęli prześladować Bruce'a z powodu jego odmienności. Ale nie były to przypadkowe poszturchiwanki, jak w państwowej podstawówce Manor Top. "Przypominało to systematyczne dręczenie" - wspomina teraz. "Najgorzej, że nie można było przed tym uciec. W Manor Top przynajmniej po lekcjach szło się do bezpiecznego domu". Jego głównym prześladowcą był szef dormitorium, mierzący metr osiemdziesiąt osiemnastolatek, członek szkolnej drużyny kajakarskiej, "o mentalności dwunastolatka". Bruce opowiada, że ulubionym żartem tego osiłka było "przychodzenie do mojego pokoju o dziesiątej wieczorem i okładanie mnie poduszką na oczach wszystkich współlokatorów". Bruce musiał znosić podobne tortury prawie każdej nocy przez cały swój pierwszy rok w szkole.
"To się powtarzało prawie co noc" - mówi - "Czasami przychodziłem wieczorem do łóżka i zastawałem w nim sześć zbitych jaj. Wszystko było przesiąknięte, pościel zupełnie nie nadawała się do spania. Wiem, że mogłem zadzwonić do mamy i taty, ale to byłoby tchórzostwo, więc nie dzwoniłem. Dowiedzieli się o tym dopiero po około półtora roku. Nie wiem, dlaczego ubzdurałem sobie, że poskarżenie się rodzicom czy nauczycielom oznaczałoby zwycięstwo tych drani. A do tego nie mogłem dopuścić. Przyjąłem postanowienie - nie pozwól się pokonać nikomu. Nawet jeżeli leżysz cały skopany, możesz pocieszać się, myśląc: 'Dobra, jesteście silniejsi ode mnie, możecie mnie bić, ile wam się podoba, ale nie jesteście lepsi. Nie pokonaliście mnie". Tak właśnie było ze mną. Nieraz płakałem w ukryciu, ale nigdy, przenigdy nie okazałem takiej... słabości... publicznie, bo to znaczyłoby, że naprawdę wygrali'".
Bruce wychował się jak jedynak, przenosząc się z domu do domu, ze szkoły do szkoły, a nawet od jednych rodziców do drugich. Czuł dystans nawet do swojej siostry - czuje go do dzisiaj - ponieważ, jak sam słusznie zauważa: "Ona była zaplanowanym dzieckiem, no wiesz. A ja zacząłem rozumieć, że byłem jakimś... intruzem. Pogodziłem się z tym. Wtedy właśnie zacząłem angażować się w różne dziwne rzeczy. Pamiętam, że w szkole znienawidzonym przez wszystkich przedmiotem był kurs przysposobienia obronnego, więc postarałem się zostać pomocnikiem prowadzącego go instruktora. Miałem dostęp do ostrej amunicji, broni, wszystkich tych karabinów i temu podobnych rzeczy. Razem z jednym chłopakiem, również powszechnie nielubianym, postanowiliśmy w każdą środę brać odwet, wyciskając z wszystkich ostatnie poty na zajęciach. Boże, jakie to było niebezpieczne. Zastawialiśmy na nich miny-pułapki. Nie po to, żeby kogoś skrzywdzić, tylko żeby przestraszyć. Miałem wtedy jakieś szesnaście lat. Co roku szkoła organizowała ćwiczenia wojskowe dla nauczycieli i chętnych uczniów. Noc spędzało się w jakichś opuszczonych szopach dla bydła, gdzieś w głuszy. My graliśmy rolę "wroga". Urządzaliśmy atrakcje żywcem wzięte z 'Parszywej Dwunastki'. O czwartej nad ranem ja i ten kolega wpadaliśmy do obozu, tratując namioty, w których spali nauczyciele, depcząc po nich i rozrzucając świece dymne. To była nasza słodka chwila zemsty".
Pomysł zostania wokalistą był jeszcze dość odległy, ale pierwszy krok w tym kierunku Bruce uczynił, zapisując się w wieku piętnastu lat do szkolnego teatru amatorskiego. "Pokochałem scenę od chwili, kiedy po raz pierwszy się na niej znalazłem" - wspomina. "Czułem się tam tak swobodnie, że zgłaszałem się do udziału we wszystkich przedstawieniach. Zagrałem w dwóch czy trzech przedstawieniach domowych oraz w licznych przedstawieniach szkolnych. Niektóre z nich nawet reżyserowałem. Uwielbiałem to. Nie chodziło mi o przebieranki, ale o pracę z tekstem. Starałem się zrozumieć, o co tam naprawdę chodzi. Graliśmy Szekspira - mieliśmy bardzo ambitny repertuar - i pamiętam, że brałem udział w przedstawieniach 'Makbeta' i 'Henryka VI'. Naprawdę starałem się wniknąć w tekst, zrozumieć go i zinterpretować na scenie".
Tymczasem muzyka wciąż przewijała się, obok teatru, przez życie dorastającego Bruce'a. Podobnie jak wielu innych w latach sześćdziesiątych, wspomina on słuchanie radia tranzystorowego ukrytego pod kołdrą, podczas ciszy nocnej. Jako że wizyty w sklepach muzycznych były surowo zakazane, płyty stały się wśród uczniów powszechną walutą.
"Wolno nam było oglądać telewizję tylko przez godzinę tygodniowo, więc jedyną rozrywką pozostawała muzyka. Ludzie wymieniali się płytami lub je sobie odsprzedawali" - przypomina sobie Bruce. "Kiedy szło się korytarzem, z każdego pokoju dolatywała muzyka. Pewnego dnia usłyszałem dźwięki dobiegające z czyjegoś pokoju. Wpadłem tam, wołając: 'Kurczę! Co to jest?'. Popatrzyli na mnie z pogardą i powiedzieli: 'To 'Child In Time' Deep Purple. Czy ty nic nie znasz?'. Byłem zbyt zachwycony, by się tym przejąć. Myślałem tylko, w jaki sposób zdobyć tę płytę. Pierwszym albumem, jaki sobie kupiłem, był 'In Rock' Deep Purple - porysowany jak cholera, ale dla mnie wspaniały. Od tego zaczęło się moje zainteresowanie rockiem, to wtedy też zacząłem kupować płyty. Był też ten koncert na koniec semestru, bo na koniec każdego semestru do szkoły przyjeżdżał jakiś zespół, więc trzy razy do roku mieliśmy koncert rockowy. Pierwszym, który widziałem, był występ zespołu Wild Turkey. Niedługo później czytałem wywiad z nimi w czasopiśmie 'Melody Maker', albo czymś takim, i na pytanie, jak udała im się trasa, jeden z członków zespołu odpowiedział: 'Tak się śmiesznie złożyło, że najlepszy koncert zagraliśmy w jednej szkole z internatem'. Pamiętam, że bardzo się ucieszyłem".
Innym przełomowym momentem był koncert zespołu Van Der Graaf Generator (wokalista Peter Hammill był absolwentem szkoły. "Krążyła plotka, że dyrektor trzyma jego zdjęcie w biurku i wiesza je na ścianie, widząc, że rodzice przyszłego ucznia noszą długie włosy!) oraz Arthura Browna. Właśnie wtedy ukazała się jego płyta 'Kingdom Come' - wspaniała! To najlepszy wokalista, jakiego słyszałem".
"Wszystkie te koncerty składały się głównie z nowości, promowały muzykę z najnowszych płyt. Tyle, jeśli chodzi o muzykę na żywo. A wracając do płyt, kupiłem sobie pierwszy album Black Sabbath, 'In Rock' Deep Purple, 'Aqualung' Jethro Tull, 'Tarkus' Emerson Lake and Palmer - kupowałem wszystko, co się pojawiało. Byłem chyba spełnionym snem speców od marketingu, bo po każdym koncercie, jaki widziałem, kupowałem płytę tego zespołu. Później kupowałem płyty zespołów, które mogły mieć na niego wpływ, i tak dalej. Ale moimi ulubieńcami pozostawali Deep Purple. Uważałem 'In Rock' za największe wydarzenie w historii muzyki!".
Nadal jednak myśl o zostaniu wokalistą nie powstała w głowie Bruce’a. Zamiast tego chciał początkowo zostać perkusistą. "Moim największym bohaterem był Ian Paice z Deep Purple. Po prostu chciałem nim zostać" - mówi. "Ściśle biorąc, chciałem zostać lewą stopą Iana! Niestety, nie było mnie stać na perkusję. Było w szkole kilku bogatych chłopaków, którzy mieli własne instrumenty i tworzyli swego rodzaju zespół. Pamiętam, jak stałem gdzieś z tyłu podczas ich prób i myślałem sobie: 'Zagrałbym to o wiele lepiej od nich'. Czasami pozwalali mi na chwilę zasiąść przy perkusji, ale nie byłem w stanie nic zagrać. Mimo to wierzyłem, że potrafię grać lepiej niż oni, słyszałem tę muzykę w mojej głowie. Robiłem sobie perkusję z książek i przedmiotów na biurku. Nie miałem pałeczek, więc brałem dwa ostrugane patyki i koncertowałem na łóżku o siódmej rano".
W końcu Bruce dostał się do zespołu, pożyczając sobie bongosy z pracowni muzycznej. Przesiadywałem w kącie, hałasując bez opamiętania. "Zaprzyjaźniłem się z wokalistą - chłopakiem, który nazywał się Mike Jordan. Grywaliśmy razem w gry wojenne. Mike zdobył szereg nagród za śpiewanie basem, czyli za repertuar klasyczny. Był wokalistą w zespole, ale jego wokal nijak nie pasował do rock’n’rolla. Pamiętam, jak próbowaliśmy nauczyć się 'Let It Be'. Trzeba było znać tylko dwa albo trzy akordy i wszyscy dawali sobie jakoś radę. Stałem w kącie z parą bongosów i starałem się brzmieć jak John Bonham, ale ponieważ nie miałem żadnego doświadczenia, brzmiało to okropnie i przyprawiało wszystkich o ból głowy. Dźwięk przypominał konia depczącego skrzynki. Biedny Mike nie mógł dać sobie rady z wysokimi tonami, więc próbowałem mu pomóc, śpiewając razem z nim - tylko ja potrafiłem je zaśpiewać. Zawsze wydawało mi się, że umiem śpiewać. Właściwie wiedziałem o tym, gdyż ktoś kiedyś słyszał, jak wydzierałem się przy 'Jerusalem', występując w szkolnym chórze, i powiedział: 'Masz naprawdę dobry głos'. Pomyślałem wtedy: 'Gadanie!', ale zacząłem się nad tym zastanawiać".
"Zaproponowałem więc: 'Pozwólcie mi śpiewać, a przestanę znęcać się nad bongosami i pomogę wam z najwyższymi tonami w 'Let It Be''. Tak też się stało, wówczas wszyscy zaczęli wołać: 'Do jasnej cholery! Skąd wziął mu się taki głos?'. Niestety, zespół rozpadł się jakieś pięć minut później. Ale był jeszcze ten drugi chłopak, którego nikt nie lubił, a który fascynował się bluesem i B.B. Kingiem. Uczył się grać bluesa na gitarze akustycznej, a ja mu towarzyszyłem. Nazywał się Nick Bertram. Zdobył skądś śpiewnik B.B. Kinga i zaczęliśmy próbować te wszystkie standardy bluesowe - on grał na gitarze, ja śpiewałem. Potem wyleciałem ze szkoły za to słynne sikanie w dyrektorski obiad".
A tak, znowu to. Zatem z kronikarskiego obowiązku...
"Dyrektor, wicedyrektor, przełożony internatu oraz inni członkowie władz szkolnych wydawali uroczysty obiad z okazji otwarcia nowego skrzydła internatu. Obiad przygotowywali starsi uczniowie. Skończył im się olej i chcieli pożyczyć go w naszej kuchni. Pomyśleliśmy sobie o tym z moim kolegą, że, hm, pomożemy im. Zdaje mi się, że byliśmy trochę wstawieni i faktycznie odrobinę uzupełniliśmy zawartość butelki. Na piętrze znajdował się bar dla starszych uczniów, więc poszliśmy, wypiliśmy kilka piw i zaczęliśmy pokładać się ze śmiechu. Ktoś spytał, dlaczego się tak śmiejemy, więc wyjaśniliśmy mu. Następnego dnia wiedziała o tym cała szkoła. Najgorsze w tym wszystkim było czekanie na ojca, który miał zabrać mnie stamtąd samochodem. Ale moi rodzice nie odezwali się ani słowem na ten temat - tak samo jak wtedy, gdy ukradłem w sklepie samochodzik. Zabrali mnie, nie pytając o nic, i nigdy więcej o tym nie wspomnieli. Myślałem sobie: 'Czy oni, do cholery, nie zamierzają nic powiedzieć?'. W końcu zapomnieliśmy o wszystkim, a następne sześć miesięcy okazało się dla mnie bardzo pożyteczne".
Po powrocie do Sheffield Bruce zapisał się do tamtejszego ogólniaka. "Podobało mi się tam. Było wspaniale. Wszyscy byli tacy... normalni. No i chodziły tam dziewczyny. Początkowo czułem się onieśmielony, myślałem: 'Kurczę, kiedy zaczną ze mną rozmawiać?'. Później, chyba pierwszego tygodnia w tej szkole, usłyszałem rozmowę dwóch chłopaków: 'Co zrobimy z jutrzejszą próbą? Wokalista odszedł, i co teraz?'. Myślałem: 'Chryste! Mam powiedzieć, że jestem wokalistą?"' przecież ich zespół działał tylko w domu jednego z nich, i mieli tylko gitarę akustyczną. Co powinienem zrobić? W końcu zaproponowałem, że mogę z nimi zaśpiewać. Ucieszyli się i natychmiast przyjęli mnie do zespołu. Kiedy poznałem wszystkich członków zespołu, okazało się, że ich perkusistą jest chłopak z mojej starej szkoły. Próby odbywały się w garażu jego ojca - perkusja, bas i dwie gitary - bardzo przypominali Wishbone Ash, ponieważ nauczyli się całego 'Argusa', nuta po nucie. Nauczyłem się kilku tekstów, a oni byli zachwyceni, że nareszcie mają prawdziwego wokalistę. Powiedzieli, że naprawdę potrafię śpiewać. Wtedy pomyślałem, że powinienem sobie kupić mikrofon..."
Bruce wspomina kupno pierwszego mikrofonu w ten oto sposób: "Czułem się jak lump kupujący pornosa, to było takie dziwne. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, czy jestem wokalistą, zaprzeczyłbym i czym prędzej uciekł ze sklepu. Bałem się ośmieszyć. Postanowiłem nie przyznawać się, dopóki nie będę potrafił wyśpiewać każdej nuty tak jak Ian Gillan. Wcześniej nie chciałem nazywać siebie wokalistą, a nie wiedziałem jeszcze, czy potrafiłbym to zrobić."
Miał się o tym dowiedzieć wkrótce.
"Nasz pierwszy koncert odbył się w działającym do dzisiaj w Sheffield miejscu zwanym Broad Fall Tavern. Zespół nazywał się Paradox, ale mi się to kompletnie nie podobało, więc zaproponowałem, żeby wybrali jakąś wielką, mityczną nazwę: Styx. Zgodzili się i tak zostało. Oczywiście nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w Stanach istnieje już znany zespół o tej nazwie. Byliśmy kompletnymi ignorantami. Ale nasz zespół i tak wkrótce się rozpadł - tyle tylko, że miałem już swój własny mikrofon i wzmacniacz. Pomyślałem sobie, że mogą mi się przydać gdzie indziej".
Iron Maiden - Wrocław, 3 lipca 2016 r.
Kiedy w wieku osiemnastu lat Bruce ukończył szkołę, z bardzo dobrymi wynikami z angielskiego, historii i ekonomii, zastanawiał się nad pójściem w ślady ojca i zaciągnięciem się do wojska. Kilka miesięcy wcześniej wstąpił nawet do Armii Terytorialnej. Ojcu bardzo podobał się pomysł kariery wojskowej syna.
"Tak naprawdę nie wiedziałem, co chcę robić" - przyznaje Bruce. - "Ale skoro wróciłem do domu, pomyślałem: 'Pieprzę to, wstąpię na sześć miesięcy do Armii Terytorialnej'. Dobrze się tam bawiłem, ale zdałem sobie sprawę, że moje wyobrażenia o wojsku, jako o chodzeniu z karabinem niczym Rambo i strzelaniu wokoło, mijają się z prawdą, i że w wojsku jest tyle samo idiotów co wszędzie, a może nawet więcej. Nie chodzi mi o facetów z mojego oddziału, bo byli naprawdę dobrymi kumplami. Wyjeżdżaliśmy razem do lasu, kopaliśmy masę dziur, mokliśmy na deszczu, męczyliśmy się, a potem wracaliśmy i upijaliśmy się jak świnie. Nigdy przedtem nie widziałem facetów, którzy upijaliby się do tego stopnia i wyrabiali tak okropne rzeczy. Nigdy też nie widziałem tylu 'łatwych kobiet'. To znaczy, ja nic z nimi nie robiłem, bo nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. Pamiętam, jak jedna z nich chciała mnie poderwać, a ja przez cały wieczór nie robiłem nic innego tylko grałem w rzutki. Nie wiedziałem, co powinienem z tym wszystkim zrobić. Ale w końcu zrozumiałem, że nie jest to dla mnie zajęcie na całe życie, a raczej jakaś forma rozrywki. Na krótką metę to było dobre wyjście, bo nie byłem jeszcze pewien, co naprawdę chcę robić. Zostanie wokalistą rock'n'ollowym wydawało się jedną z wielu nierealnych fantazji".
Bruce zapisał się więc na uniwersytet i zaczął studiować historię w Queen Mary College na londyńskim East Endzie. "Pierwszy raz w życiu miałem się znaleźć w Londynie. Rodzice martwili się, co będę tam robił. Powiedziałem, że nadal mam zamiar wstąpić do wojska, ale najpierw chcę uzyskać dyplom. Wiedziałem, że właśnie to chcą usłyszeć, więc przygotowałem sobie tę historyjkę na wszelki wypadek. Kiedy tylko znalazłem się w Londynie, natychmiast zacząłem szukać zespołów i grać w nich. Spotkałem faceta o nazwisku Noddy White, który wyglądał zupełnie jak Noddy Holder ze Slade. Pochodził z South Endu i był po trosze gitarzystą, po trosze basistą, klawiszowcem, kompozytorem, wszystkim naraz. Miał mnóstwo sprzętu, mnóstwo wzmacniaczy. Pomyślałem: 'Człowieku, do jasnej cholery, załóżmy zespół!'"
Zespół nazywał się Speed. "Nie, żebyśmy brali prochy, byliśmy całkowicie wolnym od narkotyków zespołem, po prostu graliśmy wszystko w zawrotnym tempie!" Robili próby tak często, jak tylko Bruce'owi udało się nakłonić Noddy’ego do rozstawienia sprzętu.
Iron Maiden w Poznaniu, 24 czerwca 2014
"Poprosiłem Noddy’ego, żeby udzielił mi kilku lekcji gry na gitarze i od razu zacząłem pisać" - mówi. "Nauczył mnie trzech akordów, więc komponowałem utwory z tych trzech akordów. W tym czasie na East Endzie królował punk. Zaangażowałem się w pracę Komitetu Rozrywki mojego college'u i z tego powodu bywałem członkiem ekipy technicznej The Jam, innym razem budowałem scenografię dla Hawkwind, i tym podobne. Pamiętam, że występował u nas Ian Dury And The Blockheads, a Sex Pistols zagrali kilka półtajnych koncertów. Później zaczęliśmy koncertować. Pożyczaliśmy mikrobus college'u, wystawialiśmy wszystkie siedzenia, pakowaliśmy sprzęt i ruszaliśmy do pubu Green Man w Plumstead. Byliśmy tam całkiem nieźle przyjmowani, a ja zyskałem pierwsze doświadczenie w występowaniu przed publicznością. Nasz zespół nie przetrwał zbyt długo, jak to studenckie grupy, ale był cennym doświadczeniem".
Jednak nie dość dobrym. Chcąc poszerzyć repertuar, Bruce, ujrzawszy w "Melody Makerze" ogłoszenie - "Potrzebny wokalista na sesję płytową" - natychmiast na nie odpowiedział, chociaż nigdy wcześniej nie był w studiu nagraniowym. Poradzono mu wysłać taśmę próbną z nagraniem swojego głosu, więc "jęczałem, wyłem, wrzeszczałem i hałasowałem ile wlezie", a następnie wysłał nagranie z notatką: "Przy okazji, jeżeli nie spodoba wam się śpiew, z drugiej strony jest niezły kawałek Johna Cleese'a". Taśma wróciła, a facet, który ją przysłał powiedział, że Bruce ma naprawdę interesujący głos i zaprosił go do studia. Poszedłem tam i nagrałem utwór 'Dracula' dla mało znanej grupy Shots, której podstawę stanowili facio o nazwisku Phil Shots i jego brat Doug. Bóg wie, co się z tym później stało, ale Doug strasznie się zachwycał - nagraliśmy głos na kilku ścieżkach, tworząc czterogłosową harmonię. Nie mógł uwierzyć, że nigdy wcześniej nie nagrywałem. Zaczęliśmy rozmawiać i spytał mnie, jakiej muzyki słucham. Oczywiście zacząłem od Iana Gillana, Iana Andersona i Artura Browna. Wtedy Doug przypomniał sobie: 'To jest to! Pieprzony Artur Brown, człowieku! Czasami twój głos przypomina Artura!'. Powiedział, że musimy stworzyć zespół. Zaimponowało mi, że facet, który posiada studio, chce ze mną grać. Zgodziłem się z radością".
Bruce zaczął koncertować z Shotsami głównie w pubach, "gdzie nikt nas tak naprawdę nie słuchał" - aż do pewnego wieczoru, kiedy to wkurzony, zaczął półżartem krytykować klientów za brak zainteresowania muzyką. Spotkało się to z tak pozytywną reakcją, że powtarzał swoje żarty co wieczór, aż stały się regułą.
"Grywaliśmy w pubach dla kilku osób, staraliśmy się robić to jak najlepiej, ale nikt nie zwracał na nas uwagi" - mówi. "Wpadłem na pewien pomysł: przerywałem utwór w połowie i wybierałem jednego z widzów. 'Hej, ty! Tak, ty, grubasie! Popatrzcie na niego, czy wszyscy na niego patrzą? Dobra, jak masz na imię? Masz jakieś imię?'. Po prostu ich rozśmieszałem. I nagle wszyscy się zainteresowali, bo każdy mógł być następny! Potem, zanim facet zdążył odpowiedzieć, zaczynaliśmy następny utwór - z tą różnicą, że teraz wszyscy nas słuchali. Kiedy zrobiłem to po raz pierwszy, właściciel pubu był zachwycony i zaprosił nas na następny tydzień, więc włączyliśmy ten numer do naszego występu. Wtedy właśnie zacząłem zdawać sobie sprawę, co to znaczy być nie tylko wokalistą, ale też frontmanem. Później dowiedziałem się, że wielu potrafi śpiewać, ale kiedy przyjdzie im stanąć na scenie i nawiązać kontakt z tłumem, po prostu nie dają sobie rady. Nie wiedzą, jak to robić. To była ważna rzecz, której dowiedziałem się o mojej pracy".