50 Cent zagrał koncert w Polsce: Format idealny
Ignacy Puśledzki
50 Cent po 13 latach wrócił do Polski w ramach trwającego Green Light Gang World Tour. Mimo że nie wypełnił krakowskiej Tauron Areny po brzegi, 47-letni raper zapewnił swoim fanom wyśmienity show i zaskoczył formą.
Godzinę przed wejściem na scenę gwiazdy wieczoru, zbierającą się w Tauron Arenie publiczność rozgrzewał nasz człowiek, DJ Plash. Autor wybitnego mixtape'u "A Tribute Called Plash" uraczył wszystkich zebranych pod sceną absolutnymi klasykami rapu, przerywając je krótkimi scratchami i zostawiając od czasu do czasu miejsce zebranym, by to oni mogli dokrzyczeć znane refreny. Już wtedy było widać, że koncert nie jest wyprzedany, ale przyszły na niego osoby nieprzypadkowe.
Godzinę później, równo z rozpiską (!) rozpoczęło się rapowy show 50 Centa. Na scenie znalazła się ogromna platforma z obu stron zakończona schodami, na której stanęło czterech muzyków z zespołu rapera. Za nimi umiejscowiony był wielki telebim, a dwa mniejsze znajdowały się pod platformą - z początku wyglądały jak bramy magazynów lub garaży. Podczas każdego numery na telebimach wyświetlano specjalne wizualizacje albo fragmenty klipów. Już to wyglądało imponująco, a przecież to jeszcze nie wszystko. Fifty na scenę wszedł przy huku petard, a na telebimach pojawiły się wizualizacje pękniętego szkła - odpowiedź fanów mogła być tylko jedna: wielki hałas. Raper i spółka nie szczędzili pirotechniki: były płomienie, zimne ognie, konfetti. Na scenie pojawiały się też (obowiązkowo!) tancerki, o których łatwiej powiedzieć, czego na sobie nie miały, niż co miały.
50 Cent w Polsce: Przeczytaj relację z koncertu
Ale koncert to nie tylko strona wizualna. 50 Cent z dwoma hypemanami u boku i 6-osobowym bandem zaprezentowali ponad 30 piosenek podczas przekrojowego setu! Oczywiście, większość numerów została zaprezentowana w skróconej formie, czasem nawet tylko po zwrotce i refrenie. Dzięki temu szybkim tempem przelecieliśmy przez dyskografię rapera i jego największe hity. I chociaż publiczność najgoręcej przyjmowała takie przeboje, jak "Candy Shop", "P.I.M.P.", "In Da Club" czy "Baby By Me", przez cały koncert fani rapera nawijali z MC, za jego namową robili hałas, bujali się i machali rękami w górze - nawet ci siedzący na trybunach.
Chociaż sam nigdy nie byłem wielkim fanem 50 Centa i do Tauron Areny przyszedłem bez jakichkolwiek oczekiwań, jestem pod wielkim wrażeniem formy Curtisa. W dobie raperów dorzucających wersy do zwrotek puszczonych z playbacku, miło widzieć, że weterani klasycznie nawijają całe numery, a hypemani są na scenie od wspomagania ich, a nie od wyręczania. Do pieca dawał też zespół towarzyszący raperowi - zwłaszcza gitarzysta i perkusista, którzy co jakiś czas zaprezentowali mocniejsze solówki (ach, te mocne bębny w końcówce spokojnego "I'm the man"!). Niestety, siedząc w najbardziej oddalonej od sceny trybunie, podczas mocniejszych przelotów pałkera, słyszałem jedynie dudnienie.
Miłym gestem było odtworzenie fragmentu "Gangsta’s Paradise" zmarłego niedawno Coolio. Cała Tauron Arena odśpiewała refren klasyka, a na telebimie wyświetlono wizerunek gwiazdy.
Ponad 30 numerów w półtorej godziny (razem z bisem)? Format dla rapera z dużym dorobkiem idealny i absolutnie wystarczający. Kolejne 30 minut mogłoby sprawić, że koncert byłby nudny - chociaż już i tak podczas tego setu zdarzały się dłużyzny. Mimo wszystko wyszedłem z koncertu bardzo zadowolony i jeszcze życzliwiej patrzę teraz na postać 50 Centa. Przez cały koncert dawał z siebie wszystko i uśmiechał się do swoich fanów. Może tylko dałem się nabrać, ale miałem wrażenie, że on wciąż ich potrzebuje. A wśród tłumów widziałem swoich rówieśników, osoby grubo po 40-tce oraz ich dzieci. I wszyscy tak samo dobrze się bawili.