U2 na żywo: Kto da więcej?

Jarek Szubrycht

U2 są jednym z najlepszych koncertowych zespołów w historii rocka - trudno z tym stwierdzeniem polemizować. Przy okazji premiery DVD "U2 360° at the Rose Bowl" zastanawiamy się tylko, jak do tego doszło i czy balansowanie na cienkiej granicy pomiędzy ironią a megalomanią naprawdę się opłaca.

The Edge i Bono uwielbiają grać dla kilkudziesięciotysięcznego tłumu - fot. Sandra Mu
The Edge i Bono uwielbiają grać dla kilkudziesięciotysięcznego tłumu - fot. Sandra MuGetty Images/Flash Press Media

W latach 80. zespół był jeszcze irlandzki. Owszem, wciąż pochodzą z Irlandii, nic się nie zmieniło, ale dzisiaj to obywatele świata, którzy za pomocą wszelkich dostępnych sił i środków starają się nas uczyć bawiąc. Wtedy jeszcze o zabawę im nie chodziło. Byli bardzo poważnymi młodymi ludźmi, zatroskanymi losem swojej udręczonej ojczyzny. Grali poważną muzykę, Bono śpiewał z namaszczeniem o trudnych, często smutnych sprawach. Uważali, że nie wypada im się na scenie przebierać, że nie wolno się wygłupiać, kiedy ma się w repertuarze takie utwory jak "Sunday Bloody Sunday".

Publiczności na koncertach więc przybywało, ale oni byli tacy sami, jak na początku, jak w czasach, gdy występowali jeszcze w podłych, odrapanych klubach. A więc dżinsy, jakaś ciemna koszula... Znoszona kowbojska kamizelka czy kapelusz - to już był szczyt ekstrawagancji.

Gigantyczny sukces płyty "The Joshua Tree" uświadomił otoczeniu zespołu, że tak dalej być nie może. Tym bardziej, że w Ameryce zaplanowano trasę na stadionach i bilety rozchodziły się jak świeże bułeczki. Technicy, odpowiedzialni za produkcję tego przedsięwzięcia, do dzisiaj wspominają, że długie tygodnie trwały dyskusje na łonie zespołu, czy warto skorzystać z telebimów. Coś, co dzisiaj wydaje się oczywistym, wręcz niezbędnym elementem każdego dużego koncertu, muzykom U2 kojarzyło się wówczas z obrzydliwym kompromisem, pójściem na komercję, ustępstwami na rzecz złego świata mamony. Poza tym obawiali się, że wielkie ekrany zdekoncentrują publiczność, że fani nie będą wiedzieli, czy patrzeć na muzyków, czy może na migające obrazki.

Dali się przekonać dopiero w połowie trasy i telebimy stanęły za ich plecami. Ale poza ekranami jedynymi i na szczęście sporadycznymi atrakcjami tej trasy były wypadki Bono, nieobytego jeszcze z wielką sceną - 1 kwietnia 1987 roku, na próbie poprzedzającej pierwszy amerykański koncert, potknął się i upadł na niesiony przez siebie reflektor, rozcinając podbródek (bliznę ma do tej pory), a pół roku później, w Waszyngtonie, wywinął orła na scenie mokrej od deszczu. Wybił sobie ramię, ale dośpiewał do końca koncertu, dopiero po bisach oddając się w ręce lekarza.

Universal Music Polska

Zmiany nadeszły w 1992 roku. Duże zmiany. Ruszając w trasę "Zoo TV Tour", promującą album "Achtung Baby", Irlandczycy wiedzieli już, że czterech ubranych na czarno ludzików to trochę za mało na stadion. Postanowili więc zakpić ze swojej niedawnej, ortodoksyjnej postawy i przygotować show jakiego świat nie widział - tak wspaniały, że aż absurdalny. Postanowili też wyszydzić rockowych gigantów, którzy bez zamków na kółkach i dwudziestometrowych kukieł nie ruszali się z domu. A że przy okazji dołączyli do tego grona... Cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Czego tam nie było? Gigantyczne ekrany wideo, non stop zaśmiecone setką klipów, filmów i napisów, łącza satelitarne, skomplikowane rampy świetlne i podesty, wieże antenowe, a nawet lewitujące do góry kołami trabanty! Sam Bono natomiast kostiumy zmieniał jak rękawiczki - to był diabłem wcielonym (ściślej - Panem MacPhisto), to znów chodzącą kulą dyskotekową, w świecącym, srebrnym garniturze. Według brytyjskiego magazynu "Q" trasa promująca "Achtung Baby" była najbardziej spektakularnym rockowym tournee w historii. No dobrze, ale U2 nie wybierali się przecież w 1993 roku na emeryturę. Musieli to jakoś przebić. Przynajmniej spróbować.

Promująca wydany w 1997 roku album "Pop" trasa o nazwie "PopMart" miała być szyderstwem ze wszystkich, którzy po poprzednich koncertach zarzucali U2 przesadę. Ale jak tu nie zastanawiać się nad przerostem formy nad treścią, skoro zespół przyjeżdża, by zagrać rockowy koncert, a buduje bazylikę. Tym razem scena znów była większa, w dodatku zwieńczona 30-metrowym złotym łukiem (podobieństwo do logotypu pewnej sieci restauracji nieprzypadkowe), a dyskotekowa kula miała - bagatela! - 12 metrów średnicy. Muzycy też najwyraźniej przestali martwić się o zdekoncentrowanych fanów, bo ekran, który przygotowali na "PopMart" był większy, niż 36 ekranów wideo z czasów "Zoo TV Tour" razem wziętych - długi na 50 metrów, wysoki na 17. Przy okazji U2 dali zatrudnienie kilku firmom, które eksperymentowały z nowymi technologiami. Kto wie, czy gdyby nie mocarstwowe zapędy tego zespołu, diody LED byłyby dzisiaj tak powszechne i stałyby na tak wysokim poziomie?

Scena "PopMart" przeszła do historii, została nawet uwieczniona w jednym z odcinków "Simpsonów". Ale nie wszyscy kupili ten dowcip. U2 zarzucano przerost formy nad treścią i właściwie do dzisiaj grupa musi nieźle się pocić, by pogodzić dwie grupy fanów - tych, którzy za każdym razem domagają się czegoś nowego, a przy tym żądają, by było to większe, lepsze i bardziej kolorowe, niż poprzednim razem oraz tych, którzy przychodzą na koncerty posłuchać piosenek i pośpiewać teksty z Bono. Zwolenników scenicznych ekstrawagancji oczywiście jest więcej, ale i o tę nieliczną, drugą grupę warto dbać, bo to najwierniejsi fani, którzy trwają przy zespole od lat. I zostaną, nawet jeśli ten znów zdecyduje się na ascetyczne show typu "ekran i ja".

Trzeba przyznać, że na swojej ostatniej jak dotąd trasie koncertowej, U2 wybrnęli doskonale z tej pułapki. Zamiast wyssanej z palca scenografii, która nie każdemu musi przypaść do gustu, zaproponowali scenę, która sama w sobie wygląda jak statek kosmiczny, a przy tym zapewnia wielbicielom grupy nowe, lepsze wrażenia - widać lepiej, można podejść bliżej (jeśli ktoś miał szczęście). Tego naprawdę jeszcze nie było!

Ale gratulując U2 znakomitego pomysłu ze sceną typu "Dokoła Macieju" i wspominając, jak to na żywo wyglądało za sprawą "U2 360° at the Rose Bowl", pomyślcie też o tym, jak wielkie zmartwienia ściągnęli tym razem U2 na głowy swoje i swoich ludzi.

Po pierwsze: Jak przebić taaaaaaaaaki numer? A po drugie: Ile to będzie kosztowało?

Jarek Szubrycht

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas