Czy "Whiplash" pokazuje prawdę?
Głośny film "Whiplash", który na ekrany polskich kin wszedł na początku stycznia, zdobył pięć nominacji do Oscara i zbiera entuzjastyczne recenzje. Jednak w środowisku muzycznym, a zwłaszcza jazzowym, obraz ma wielu krytyków.
"Whiplash" opowiada historię ambitnego i utalentowanego 19-letniego perkusisty Andrew Neimanna, który trafia do prestiżowej szkoły muzycznej Schaffer Conservatory. Tam trafia na charyzmatycznego i despotycznego nauczyciela Terence'a Fletchera.
Grany przez J.K. Simmonsa Fletcher (wspaniała kreacja, pewny Oscar), terroryzując i wyzywając swoich podopiecznych, zmusza ich do przekraczania granic własnego ciała i umysłu. Wojskowym drylem goni ich do katorżniczej pracy nad swoją techniką.
Uczniowie boją się Fletchera i są mu posłuszni, nawet kiedy ich upokarza. Wiedzą, że będąc pod jego skrzydłami, mają niebywałą szansę na sukces i rozwinięcie swoich umiejętności.
W filmie Andrew rani sobie ręce aż do krwi tylko po to, by zadowolić kapryśnego i wiecznie niezadowolonego tyrana, którego jedną z metod jest wyzywanie ucznia.
Obraz opatrzony został, rzecz jasna, jazzową muzyką, a tytułowy "Whiplash" (Hank Levy, 1974 r.) to kluczowy utwór w tej opowieści, utwór, z którym uczniowie mocują się tak długo, aż opanują go do perfekcji.
Najciekawsze pytanie, które już od tygodni jest przedmiotem ożywionych polemik, brzmi: ile "Whiplash" ma wspólnego z rzeczywistością?
Są muzycy, którzy przekonują, że niewiele, ale są też tacy, którzy dowodzą, że tak to właśnie w amerykańskich szkołach wygląda i że o to w doskonaleniu techniki gry chodzi - o ten horrendalny, niemal nadludzki wysiłek.
Zacznijmy od sceptyków, których głos, z natury rzeczy, zdaje się głośniejszy.
"Jestem rozczarowany, że widz tego filmu nie zobaczy radości czerpanej z grania muzyki, która jest nieodłączną częścią prób i występów. Muzycy grają, ponieważ kochają muzykę. Tego jednak w filmie nie widać" - ocenił Peter Erskine, perkusista i nauczyciel jazzowy.
Erskine twierdzi, że metody nauczyciela, który radość z grania zamienia w bezwzględną dyscyplinę, byłyby w rzeczywistości przeciwskuteczne.
Muzycy zarzucają twórcom filmu, że zmanipulowali kluczową dla opowieści anegdotę. Perkusista Joe Jones miał w latach 30. cisnąć w nastoletniego saksofonistę Charliego Parkera tamburynem, "niemal pozbawiając go głowy". Wszystko dlatego, że Parker rzekomo nie trzymał tempa. Upokorzony i zapłakany Parker miał zejść ze sceny, wrócić do domu, zaszyć się tam, a rok później, w wyniku ciężkiej i wytrwałej pracy, przejść do historii jazzu wybitną solówką. W filmie Fletcher użył tej opowiastki, by uzasadnić, dlaczego stosuje tak radykalne metody nauczania. Tymczasem w rzeczywistości Jones rzucił tamburyn pod nogi Parkera - nie chciał więc go skrzywdzić - ponieważ młody muzyk nie zmienił tonacji razem z resztą zespołu. I nie zaszył się Parker w domu, by ćwiczyć technikę, a szlifował ją na żywo, z innymi muzykami. To ważna różnica.
Ale nie o precyzję historyczną dyskusja się toczy, a o tezy będące osią filmu.
"Mamy wystarczająco wiele dowodów na to, że nie ma takiego czasu ćwiczeń - czy jest to 10 tys. godzin, czy jest to 20 tys. godzin - który gwarantuje ukształtowanie genialnego muzyka. 'Whiplash' wprowadza widza w błąd, promując przekonanie, że trening czyni mistrza" - podważa Forrest Wickman z magazynu "Slate".
Jeszcze ostrzej zareagował recenzent prestiżowego "New Yorkera".
"Przedstawiona w filmie wizja jazzu jest groteskową, śmieszną karykaturą" - czytamy.
Krytyk zarzuca, że Andrew pokazywany jest, jak wali bębny w domu do późna w nocy, z krwawiącymi dłońmi i zaciętym wyrazem twarzy - jak sportowiec przygotowujący się do najbliższych zawodów. Nie oglądamy Andrew z przyjaciółmi w czasie wspólnego muzykowania, nie jest on po godzinach członkiem żadnego zespołu, nie gra w klubach, nie dyskutuje o muzyce, nie słucha płyt... - dziennikarz przekonuje, że film przedstawia wypaczony obraz młodego muzyka jazzowego.
"Dusza tego filmu pozbawiona jest muzyki" - wyprowadza cios recenzent.
"Nic w tym filmie nie wskazuje, że w grze Andrew na perkusji jest cokolwiek oryginalnego. To czysta hucpa" - znęca się krytyk.
Warto jednak zaznaczyć, że choć środowisko jazzowe dystansuje się od tego filmu, to nie wszyscy muzycy uważają, że dzieło Damiena Chazzelle'a jest oderwane od rzeczywistości.
Perkusista Jan Młynarski w rozmowie z "Dwutygodnikiem" dzieli się swoimi doświadczeniami z nauki gry w Nowym Jorku. I co ciekawe, są to przejścia zaskakująco zbliżone do tego, co przeżywał bohater "Whiplash".
"Nauczyciela w Stanach można porównać do tego z przedwojennej Polski - ma prestiż i pieniądze. Zazwyczaj ma również powołanie. Mnie ta moja szkoła kojarzyła się z taką brooklyńską szkołą boksu. Tą z 'Wściekłego byka' albo 'Rocky'ego'. Jest belfer z często ciężkim charakterem, który stoi za tobą i cię szturcha, żebyś tylko trenował. I tak to wygląda. Jedyną różnicą jest to, że zamiast gruszek treningowych w sali stoją instrumenty..." - relacjonuje Młynarski i wspomina, że już na pierwszych zajęciach w Nowym Jorku został zwyzywany przez nauczyciela.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że Damien Chazzelle oparł scenariusz na własnych doświadczeniach ze szkołą muzyczną - nawet jeśli tu czy tam coś przerysował, to jednak punktem wyjścia były prawdziwe zdarzenia.
W tym miejscu warto pokazać właściwe proporcje w reakcjach na "Whiplash" - poza podzielonym środowiskiem muzyków film zbiera jednak znakomite recenzje i będzie się liczył w walce o tegoroczne Oscary. Przesłanie dzieła nie jest może wielce oryginalne, zwłaszcza jeśli mówimy o kinie amerykańskim, ale dawno tak barwnie i bez zbędnego patosu nie pokazano zwycięstwa determinacji nad przeciwnościami.
"Nie ma w języku angielskim dwóch bardziej szkodliwych słów niż 'dobra robota'" - przekonuje widzów magnetyczny Fletcher. I widzowie kiwają głowami - nie osiadać na laurach, nie popadać w samozadowolenie, pracować, pracować, pracować. Zdaje się, że nic w tym kontrowersyjnego.
Kontrowersje nie dotyczą więc ogólnego przesłania, które można odnieść do różnych dziedzin życia, a sprowadzają się do samego sposobu pokazania jazzu, co istotnie rodzi wiele wątpliwości:
Czy wartościowa muzyka musi być okupiona krwią, potem i łzami? Czy muzycy rzeczywiście są jak sportowcy a koncerty jak zawody sportowe? Czy dobra gra na perkusji jest tym samym czym udany skok o tyczce? Jak kreatywny musi być tyczkarz a jak perkusista? Wreszcie - czy techniczna doskonałość czyni muzyka wybitnym?