Coma na bogato

Środowy wieczór (9 grudnia) należał w Warszawie do Comy. Z myślą o rejestracji pierwszego w swojej karierze DVD, grupa zagrała doskonały koncert w Arenie Ursynów.

Piotr Rogucki, lider Comy - fot. Piotr Miecznikowski
Piotr Rogucki, lider Comy - fot. Piotr MiecznikowskiMystic Production

Założony 11 lat temu w Łodzi zespół stał się fenomenem nie tylko muzycznym, ale wręcz socjologicznym. Udało im się zbudować wokół siebie armię fanów, którzy swoim uwielbieniem i liczebnością mogą się mierzyć z wielbicielami Kultu. Nie dziwi więc decyzja organizatorów, by koncert został zorganizowany w hali widowiskowo-sportowej, która była w stanie pomieścić ponad trzy tysiące ludzi.

Napiszę krótko - takiej oprawy świetlnej, takiego scenograficznego rozmachu i takiego brzmienia, w tym kraju nie miał jeszcze żaden znany mi zespół. Oczywiście wszystkie te "dodatki" do muzyki były ściśle podporządkowane wymogom kręcenia materiału na DVD, ale na szczęście w żaden sposób nie wpłynęły na spontaniczność zachowań lidera zespołu Piotra Roguckiego i niemal ekstatyczny odbiór tychże przez jedzącą mu z ręki publiczność. Do wokalisty jeszcze powrócę, chcę jedynie dodać, ze Coma AD 2009 to idealne niemal połączenie wystudiowanego profesjonalizmu z nutą szaleństwa, która powoduje, że oglądanie tego zespołu w akcji jest przeżyciem, które można odbierać za pomocą wszelkich dostępnych nam zmysłów.

Zmysłowi wzroku z pewnością dobrze robiły między innymi efektowne wizualizacje na dużym ekranie za plecami zespołu. Nie były to jednak żadne psychodeliczne "esy-floresy", lecz krótkie filmy, które poziomem artystycznym i stopniem abstrakcji mogły budzić uznanie nawet bez oprawy dźwiękowej.

Koncert rozpoczął się punktualnie o 20.30, gdy oczom zgromadzonej publiczności ukazał się mur kamienicy, z której "wyszli" muzycy.

Początek nie należał do łatwych w odbiorze, ale Coma udowodniła, że nie ma problemu z rozpoczęciem setu od niemal 15-minutowego utworu "Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków" (ach, te ich tytuły!). Zrobiło się wzniośle i monumentalnie, a kiedy wybrzmiał pierwszy numer, na scenę wpadło kilka osób w białych kombinezonach i zdemontowało mur, rzucając w tłum duże, styropianowe kloce, z których był wzniesiony. Przy dźwiękach "Pierwszego wyjścia z mroku" fani zaczęli przerzucać się elementami budowli, co - zwłaszcza z trybun - wyglądało doskonale.

Zobacz początek warszawskiego koncertu Comy:

Widać i słychać było, że zespół brzmi pewnie i po początkowej, nieco wymuszonej charakterem kompozycji, sztywności nie zostało już ani śladu. Co prawda instrumentaliści Comy do zwierząt scenicznych raczej się nie zaliczają, ale dobra, dowcipna konferansjerka Roguckiego i jego żywiołowe zachowanie rekompensowały to w pełni. Nie mam wątpliwości, że frontman Comy należy już do największych scenicznych osobowości rodzimego rock'n'rolla.

Coma zrobiła przelot przez całą swoją dyskografię, nie pomijać oczywiście ubiegłorocznej, platynowej "Hipertrofii" ("Zero osiem wojna", "Zamęt", "Transfuzja", "Trujące rośliny"), jak i wcześniejszych pewniaków koncertowych w postaci m.in. "Czasu globalnej niepogody", "Tonacji" (z pamiętnym już zapraszaniem dziewczyn pięknych i młodych na? sok) czy "Skaczemy". Zaserwowała również niepublikowany na żadnej płycie kawałek "Dyskoteki", podczas którego na ekranie pojawiła się srebrna kula, a na scenie układ choreograficzny przedstawiły cztery cheerleaderki. Dobre, ironiczne przełamanie czasem zbyt poważnego przekazu zespołu.

Grande finale rozpoczęła "Schizofrenia", podczas której Rogucki, już na kolanach, mógł usłyszeć jak fani chóralnie wyśpiewują końcowe wersy: "I już byłem niemal bliski zrozumienia. Zrozumienia tajemnicy wszechstworzenia". Następnie największy dotychczasowy przebój zespołu "Spadam" oraz segment instrumentalnych popisów solowych - panowie zaczęli od motywu z "Another Brick In The Wall" Pink Floyd, by zostawić na placu boju osamotnioną sekcję rytmiczną: basistę Rafała Matuszaka i perkusistę Adama Marszałkowskiego.

Jako ostatni we właściwej części wieczoru został zagrany "Zbyszek", podczas którego lider przedstawił swoich kolegów. Po dwóch godzinach grania muzycy opuścili scenę, by powrócić na tle chmur i niebieskiego nieba? jadąc na platformie niemal pod sufitem hali. Zastygli w pozach przypominających socrealistyczne rzeźby chłoporobotników z PRL-u.

Po kilku minutach przerwy, wyszli ponownie, by rozpocząć bisy. Wątpię, by ten materiał również znalazł się na zapowiadanym DVD, ale trzeba dodać, że Coma grała jeszcze co najmniej trzy kwadranse, wprowadzając fanów w stan ekstazy m.in. "Listopadem", "Ciszą i ogniem" i oczywiście "Leszkiem Żukowskim". Wszyscy uczestnicy tego, nie bójmy się użyć sformułowania, rockowego spektaklu, zapamiętają go na długo. Może nawet na lata.

Łukasz Dunaj, Warszawa

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas