Reklama

"Wciąż dobrze się bawimy"

Amerykański Obituary to doskonały przykład grupy obrazującej zmienne losy death metalu. Na początku lat 90. muzycy z Florydy byli jedną z najbardziej znanych formacji metalowych, sprzedającą w okresie największego deathmetalowego boomu po kilkaset tysięcy płyt. W połowie minionej dekady nie wiodło im się już tak dobrze, na co swój wpływ miał upadek tego gatunku, którego doświadczyli nawet najwięksi. Obituary przepadł na kilka lat.

W 2005 roku grupa powróciła z albumem "Frozen In Time", płynąc na fali odradzającego się stylu. Znów czują się świetnie, czego dowodem jest wydana pod koniec sierpnia 2007 roku płyta o znamiennym tytule "Xecutioner's Return".

- Mamy kupę pomysłów i utwory robią się niemal same - mówi w rozmowie z Bartoszem Donarskim wokalista John Tardy. Kat powrócił. Sezon krwawych żniw rozpoczęty.

Jak samopoczucie? Podejrzewam, że atmosfera w zespole jest dziś wyjątkowo dobra.

(Śmiech) Czujemy się absolutnie rewelacyjnie. Odkąd odeszliśmy z Roadrunner wszystko jest na swoim miejscu. Właśnie wyrzuciliśmy z siebie nowy album i nie możemy się już doczekać jego premiery, żeby móc wreszcie pojechać w trasę i pograć trochę świeżego materiału. Jesteśmy pełni wigoru i gotowi do drogi.

Reklama

Od wydania powrotnego albumu minęły dwa lata, a od wznowienia przez was aktywności trzy. Jak w kilku słowach podsumowałbyś ten okres? Nadal bawi was to tak, jak choćby na początku lat 90.?

Zabawy jest może nie więcej, ale na pewno tyle samo. Uważam, że ta przerwa, którą sobie zrobiliśmy wyszła nam tylko na dobre. Odeszliśmy ze sceny, gdy ta muzyka trochę podupadła, co nie jest zresztą niczym nadzwyczajnym. Teraz jednak wydaje się, że metal odzyskuje popularność, dostajemy lepsze propozycje niż dawniej. A prócz tego, odzew na nasze ostatnie materiały jest naprawdę dobry. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Udało się i trzeba się z tego cieszyć.

Powrót po kilku latach ciszy to coś, co może pomóc chyba każdemu w znalezieniu nowej energii do działania. Może nawet powinniście być wdzięczni losowi za to, co się wówczas stało. Z naładowanymi akumulatorami jesteście teraz w świetnej formie.

Zdecydowanie się z tobą zgadzam. Pisanie muzyki na dwa ostatnie albumy poszło nam z niebywałą łatwością. Mamy kupę pomysłów i utwory robią się niemal same. W ciągu jednego dnia piszemy nieraz dwa numery.

To jest trochę tak, jak z wakacjami - kilka dni poza pracą i już czujesz się lepiej. Może nie musi to trwać aż sześć czy siedem lat, jak w naszym przypadku, ale wycofanie się ze sceny, zrobienie sobie przerwy w ciągłym podróżowaniu i graniu koncertów, było bardzo zdrowe. Teraz wróciliśmy do akcji i od razu widać wyraźną różnicę. Można to zobaczyć choćby na koncertach, które obecnie gramy.

Coś ci powiem - nowy album jest zajebisty. Chyba nigdy nie znudzi mi się ten bagienny groove. Kwintesencja stylu Obituary: masywność, tąpnięcia, niszczycielska moc. Musicie być pewnie bardzo zadowoleni z tego, jak wyszedł wam "Xecutioner's Return".

Dzięki za te słowa. Reakcje, które do nas docierają bardzo nas cieszą. Jesteśmy naprawdę dumni z tej płyty. Jak dla mnie to najlepszy album Obituary, najlepsze utwory, które do tej pory napisaliśmy. Takiego ciężaru jeszcze nie mieliśmy. Poza tym uważam, że produkcja wyszła fenomenalnie.

Jeszcze raz to powtórzę - to nasza najlepsza płyta i mam nadzieję, że Roadrunner ma teraz raczej głupią minę (śmiech).

"Xecutioner's Return" jest bardziej żywiołowy od poprzednich albumów. Co by nie mówić o klasykach, tej płyty słucha się wyjątkowo dobrze. Nie wiem, jak to nazwać - jest w tym po prostu więcej życia, po śmierci oczywiście.

(Śmiech) Dla niektórych z nas to naturalny rozwój. Jeśli spojrzysz na nasze wczesne dokonania, dajmy na to kawałek "Intoxicated" [płyta "Slowly We Rot" z 1989 roku - przyp. red.], w którym jest chyba 26 różnych zmian rytmu - to świetny, obłąkany utwór, ale na nowej płycie tego nie ma. W nowszych numerach są po dwa-trzy rytmy, a materiał jest tak samo interesujący, bo chodzi o to, w jaki sposób zostały złożone w jedną całość.

Im jesteśmy starsi, im więcej muzyki mamy na swoim koncie i im więcej czasu spędzamy w studiu, tym robimy to lepiej. Po prostu, im dłużej się tym zajmujesz, tym więcej z tego rozumiesz.

Chodzi w końcu o to, żeby ludzie dobrze się przy tym bawili.

Prawda. Myślę, że wiele deathmetalowych zespołów trochę o tym zapomniało. W porządku, jest to ciężkie, szybkie, wolne, jednak sporo muzyków ma dziś problem z uchwyceniem tego konkretnego rytmu, do którego można pomachać głową, a nie tylko wystawić nos do góry i patrzeć. Pod sceną musi być szał. Jeśli masz to coś, co zmusza ludzi do ruchu i pomieszasz to z szybszymi i wolniejszymi partiami, masz wówczas cały przepis i to jest najlepsze rozwiązanie.

Dla mnie najfajniejsze w tym albumie jest to, że każda kompozycja jest inna. Nie masz wrażenia jakbyś wciąż słuchał tej samej piosenki i w sumie nie wiedział, po co to wszystko. Niektóre utwory są najszybszymi kawałkami, jakie kiedykolwiek nagraliśmy. A jeśli chodzi o moje szybkie śpiewanie, to już na pewno. Świetnie się przy tym bawiłem.

A ja się dodatkowo zdziwiłem. Utwór "Seal Of Fate" to nieźle tnący gnojek. Twój szybki sposób śpiewania to spora niespodzianka. Czegoś takiego nie robiłeś chyba od dawna, o ile w ogóle.

Było to zaskoczenie i dla mnie, i dla reszty zespołu. Na początku chodziło mi po głowie wiele pomysłów. Gdy usłyszałem ten utwór, powiedziałem im, żeby powtórzyli ten rytm jeszcze parę razy i bardziej go podkręcili, na co oni: "Jesteś tego pewien? Będziesz w stanie to zaśpiewać?" (śmiech). Sam zresztą miałem pewne wątpliwości, czy dam radę. Powiem ci jedno, gdy już to zaśpiewałem, przez jakiś czas łapałem oddech (śmiech).

A ja ci powiem, że przypomina to trochę Toma Arayę.

Cóż, nie ma co ukrywać, że Slayer to jeden z naszych ulubionych zespołów, nie ma co do tego wątpliwości. Kilka riffów jest wręcz wyciągniętych z ich podręcznika, ale wszystko ma klimat Obituary i to jest super. Jest też nieco patentów Celtic Frost. Te dwie grupy miały na nas olbrzymi wpływ, kiedy dorastaliśmy. Od tamtych czasów nasz styl zasadniczo się nie zmienił, jedynie raz po raz kierujemy się w nieco inną stronę.

Mówiąc o Slayerze miałem bardziej na myśli twój szybki śpiew.

Jasne. W tej materii Araya to klasyk. Czasami wydaje się, że jest tego aż za dużo, ale w jego przypadku jakoś to działa. Jest wielki.

Swoje piętno na "Xecutioner's Return" odcisnął również wasz nowy kolega Ralph Santolla. Solówki są wyraziste, ale - co istotne - nie są aż tak bardzo oddalone od oryginalnego brzmienia Obituary. Podejrzewam, że taki był zamysł.

Mieliśmy szczęście, że zgadaliśmy się z nim w momencie, kiedy ogłosiliśmy, że Allen [West] nie będzie w stanie zagrać na tej płycie, a on właśnie opuszczał Deicide. Ralph to oczywiście nasz stary znajomy, który od lat kręci się po tych samych studiach, co my, tak więc doskonale go znaliśmy. Fajne było to, że on cieszył się z przygotowywania wspólnie z nami muzyki tak samo, jak my z tego, że ktoś z takimi umiejętnościami jak on chce nam pomóc. Już na starcie było dobrze.

"Cause Of Death" była świetną płytą, na której James Murphy zagrał rewelacyjne solówki, ale gdy teraz tego słucham wydaje się, że są one jakby poza muzyką, bo nie były komponowane razem z resztą materiału. Nie była to w żadnym wypadku wina Jamesa. Dołączył do nas w ostatniej chwili, gdy wszystko było już gotowe. Nie miał też za wiele czasu, żeby głębiej zastanowić się, jak to połączyć.

Co do Ralpha, to zajebisty koleżka. Pytał się nas bez przerwy, czego my od niego oczekujemy, jaki ma mieć to klimat. Grał różne solówki, a my siedzieliśmy i mogliśmy rozważać różne warianty. Gdy coś było zbyt dosłowne albo zbyt melodyjne, od razu mogliśmy mu o tym powiedzieć. Wykonał świetną robotę. Starał się wejść w naszą muzę, poczuć jej klimat i dopasować się do niego, a nie przesadzać z tym czy innym. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak to wyszło. To był doskonały wybór, dzięki któremu na płycie pojawiło się kilka rzeczy, których wcześniej nie robiliśmy. Te solówki zdzierają farbę ze ścian.

I na całe szczęście nie zniekształciły stylu Obituary, co stało się jego udziałem na ostatniej płycie Deicide, na której wyskoczył z solówkami pod Iced Earth czy Nevermore, nie do końca pasującymi do brutalnego death metalu.

Stało się tak dlatego, że dużo z nim na ten temat rozmawialiśmy. Mówiliśmy mu czego chcemy. Był bardzo cierpliwy i ostrożny w tym, żeby nie przedobrzyć i nie zrobić czegoś, co zupełnie nie współgrałoby z naszym stylem.

Wspomniałeś album "Cause Of Death". Wtedy też Allen musiał was opuścić, a na jego miejsce dość przypadkowo wskoczył James Murphy. Historia się powtórzyła.

Tak, to podobna sytuacja. Allen zawsze miał pełne ręce roboty i grał z nami od lat. Zawsze traktowaliśmy go jak brata. Niestety znów wpakował się w kłopoty i musi spędzić trochę czasu w więzieniu. I to właśnie teraz, gdy w naszym obozie dzieje się tyle rzeczy, a przed nami jeszcze więcej. Ralph jest gotów się tym wszystkim zająć. Nic innego i tak byśmy nie wymyślili. Ruszymy z tym dalej z Ralphym. A co stanie się w przyszłości? Nie mam zielonego pojęcia.

Z jakiego powodu Allen znalazł się w więzieniu, to jakaś tajemnica? Co on właściwie przeskrobał?

Żadna tajemnica - jazda po pijaku. Trzeba przyznać, że trochę się w tym pogubił. Wiesz, my zawsze chcemy dawać z siebie wszystko, gdziekolwiek byśmy nie grali dajemy z siebie maksimum. On doszedł do punktu, w którym stało się to dla niego trudne. Wchodził na scenę nawalony, przewracał się i nie było go wtedy, kiedy był potrzebny, odpuszczał sobie próby.

A my przez ostatnie trzy lata ciągle gdzieś jeździmy, a on nie potrafił sobie z tym poradzić. Ciągle łapali go na jeździe po pijanemu i w końcu sędzia miał już dość oglądania jego twarzy i słuchania tych samych zarzutów, wiec skończyło się jak się skończyło.

Wraz z poprzednim albumem, "Frozen In Time", wypełniliście kontrakt z Roadrunner. Odetchnęliście z ulgą? Jakby nie było, 18 lat to szmat czasu.

Rzeczywiście, to była ulga. Przez ostatnie lata byliśmy naprawdę sfrustrowani obecnością w Roadrunner. Z roku na rok robili dla nas coraz mniej. Uważam, że cały czas dostarczaliśmy im dobre albumy, wiec nie było to tak, że kręcili nosem, mówiąc: "Ten album nie jest zbyt super". Czego byśmy nie zrobili czy nagrali, nie miało to dla nich większego znaczenia.

Przecież "Frozen In Time", ostatnia płyta dla nich jest zajebistym materiałem, cięższym od wszystkiego, co kiedykolwiek słyszeli. Mówiliśmy im nawet wtedy: "Słuchajcie, jeśli włożycie w to swój czas i wysiłek, po prostu pokażecie nam, że coś się z tym dzieje, to zobaczymy jak będzie". Oni oczywiście, że spoko, że nie ma problemu, że będzie dobrze. A gdy ukazał się album zupełnie odpuścili. Przez nich ta płyta umarła przedwczesną śmiercią.

Dlatego nie miałem k***a najmniejszych wątpliwości, że trzeba się z nimi rozstać. Gdybym dalej musiał z nimi współpracować, byłoby bardzo nieprzyjemnie. Teraz możemy zacząć wszystko od nowa i robić to, co robimy. Stąd też właśnie tytuł "Xecutioner's Return". Zaczynamy od początku.

Przyznam, że to trochę smutne. Kiedyś, na samym początku byliście dla nich najważniejsi, to właśnie na Obituary i Deicide wyrósł cały Roadrunner. A potem po prostu wyrzucili was na śmietnik. Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale z biegiem lat Roadrunner zaczął stosować korporacyjną logikę.

I to jest właśnie straszne. Codzienna współpraca z nimi była okropna. Kiedy ukazywał się "Frozen In Time" w żadnym magazynie nie było reklamy tego albumu. Proponowaliśmy im nawet, żeby z naszej kasy dali jakąś reklamę, ale to też im nie pasowało. Mówili: "Dobra, dobra", i na tym się kończyło. To było męczące. Sam chciałbym wiedzieć, o co im w sumie chodziło, jaki mieli problem.

Nie chcę tu wymieniać nazwisk, ale wiem, że z wieloma innymi muzykami mają tylko same kłopoty. Dzwonią do Roadrunner i tylko stwarzają problemy. My zawsze robiliśmy swoje, graliśmy trasy i nigdy nie było z nami żadnych trudności. Dlatego zachodzę w głowę, dlaczego tak nas traktowali. Jak już mówiłem, cieszę się, że mamy już to za sobą i możemy działać dalej.

Kiedyś rozmawiałem z Monte Connerem (znany łowca talentów z Roadrunner), który ciągle gadał o wynikach sprzedaży, rezygnowania z tego czy innego zespołu tylko dlatego, że nie sprzedali satysfakcjonującej ilości płyt. Myślę, że sporo to mówi o ich dzisiejszym podejściu. Wiadomo, biznes jest biznes, ale...

Cóż, Monte Conner był pierwszą osobą z wytwórni, z jaką w ogóle rozmawialiśmy. Gdy pod koniec lat 80. zaczynaliśmy jako Executioner [potem Xecutioner - przy. red.] wcale nie myśleliśmy o wydaniu płyty. Nie wysyłaliśmy demówek po wytwórniach, oni sami się do nas zgłosili. Monte Conner przyleciał do mnie do domu, a mieliśmy wtedy po 16 lat. Wtedy się poznaliśmy i rozpoczęliśmy naszą znajomość. Ale z biegiem lat zupełnie przestał się do nas odzywać. Dawno nic od niego nie usłyszałem. Znam go kupę lat i naprawdę trudno mi zrozumieć dlaczego tak nas lekceważyli i zupełnie o nas zapomnieli. Przecież byliśmy z nimi dłużej niż jakikolwiek inny zespół.

Patrząc na tytuł płyty, "Xecutioner's Return" idzie śladem "Frozen In Time". Oba podkreślają trzymanie się korzeni death metalu.

(Śmiech) No tak, oba tytuły idealnie pasują do muzyki. Ale tak naprawdę oddają to, że wciąż dobrze się bawimy grając death metal. Robimy to tylko po to, żeby mieć z tego radość, a nie z jakiegokolwiek innego powodu. Kat powrócił, zobaczymy co będzie dalej.

Część młodszych fanów zastanawia się pewnie teraz: Kto to jest ten Kat, lepiej to sprawdzę. Fajna sprawa.

Starzy wyjadacze na pewno kiedyś zetknęli się z naszą starą nazwą i wiedzą, że niegdyś nazywaliśmy się Xecutioner. Młodszych może skłoni to do zajrzenia do starych zinów i poznania, jak to było dawniej.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: dobro | klimat | utwory | Woody Allen | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy