Reklama

"Tradycja i postęp"

Patrzący na nas z ambony wściekłym wzrokiem ksiądz z okładki albumu "Doctrine" holenderskiego Pestilence wydaje się zdrowym sposobem na odreagowanie negatywnych emocji w państwie, w którym religia stanowi polityczny oręż. Skąd jednak ów radykalizm w zespole pochodzącym z kraju będącego synonimem społeczno-kulturowego liberalizmu?

Na te i kilka innych pytań w rozmowie z Patrickiem Mamelim (wokal / gitara) szukał odpowiedzi Bartosz Donarski.

Kiedy rozmawialiśmy przy okazji wydania "Resurrection Macabre", sam nie byłeś pewny, jak potoczą się dalsze losy Pestilence. "Doctrine" wydaje się rozstrzygać tę kwestię. Można chyba powiedzieć, że wróciliście na dobre.

- Nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Muszę jednak przyznać, że "Resurrection Macabre" był udanym powrotem. Fani z pewnością zastanawiali się, czy ten skład się utrzyma i czy nie będzie to tylko powrót na jedną płytę. Sądzę zatem, że nagranie nowego albumu w tak szybkim tempie jest dla wielu miłym zaskoczeniem. Nie obyło się jednak bez kolejnej zmiany personalnych. Obecny skład uważam za najlepszy w historii Pestilence. Myślę, że słychać to na "Doctrine", na którym rozwijamy swój styl.

Reklama

W ciągu ostatnich dwóch lat odwiedziliście wiele miejsc, w tym obie Ameryki. Jak oceniasz ten okres z dzisiejszego punktu widzenia?

- Z pewnością uważam go za udany. Zmianie uległo nieco nasze podejście do tych spraw. Nie czuliśmy się w obowiązku grania wszędzie przez kilka miesięcy z rzędu. Graliśmy w wybranych miejscach, dużych miastach i tam, gdzie dotąd nie mieliśmy okazji się pojawić. Koncertowaliśmy m.in. w Rosji, Ameryce Południowej, dostaję też wiele sygnałów o tym, że cieszymy się sporym uznaniem np. w Indonezji czy Japonii. Jest wiele miejsce, które warto odwiedzić i będziemy starać się sprostać tym wyzwaniom.

Pod kątem muzycznym "Doctrine" niejako podsumowuje całą waszą przeszłość i, jak sam powiedziałeś, wychodzi także z czymś nowym, poszerza ramy waszego stylu.

- Od zawsze próbujemy tworzyć muzykę, która wykracza poza oczekiwania innych, ale i poza nasze własne. Nigdy nie nagraliśmy dwa razy tego samego albumu. Już dziś zastanawiam się, co zrobimy w przyszłości, gdyż pod względem kompozytorskim czy solówek, na "Doctrine" poprzeczka została postawiona bardzo wysoko. Wielu ludzi podkreśla, że na "Doctrine" słychać echa "Consuming Impulse" i "Testimony Of The Ancients", choć jednocześnie słychać tu, że badamy też nowy teren. Nowe łączy się z tradycją.

W rzeczy samej. Na "Resurrection Macabre" obraliście zdecydowanie bardziej pierwotny kierunek o sporej brutalności. Tym razem jednak łączycie to z większą ilością progresywnych elementów i przy znacznie cięższym brzmieniu. Można to więc uznać za nową jakość.

- Można nawet powiedzieć, że naprawiliśmy tu błędy, które popełniliśmy na "Spheres". Mamy tu więc trochę z tamtego albumu, który był przecież bardzo postępowy, jest też chwytliwość, która w Pestilence była obecna od zawsze. Ta płyta jest również brutalna i mroczna, jak "Resurrection Macabre", z tą jednak różnicą, że moje wokale brzmią znacznie wyżej, co miało stać w kontrze do bardzo nisko brzmiących gitar. Można rzec, że styl pozostał bez zmian, zmieniło się za to wszystko co dookoła niego. Chcieliśmy również uwspółcześnić nasze brzmienie i nie bazować wyłącznie na przeszłości, co robi, dajmy na to, Obituary - swoja drogą świetny zespół, ale wszystkie ich płyty brzmią praktycznie tak samo. Kolejna nasza płyta będzie jeszcze bardziej szalona i techniczna.

Studio "Woodshed" nie jest aż tak popularnym miejscem nagrań wśród zespołów deathmetalowych. Co was do niego przekonało i jakie są wasze wrażenia?

- Obscura nagrywała tam swój ostatni album; bardzo chwalili sobie to studio. Nie znałem pracującego tam człowieka [Victor Bullok alias V.Santura; gitarzysta Triptykon, eks-Dark Fortress, przyp. red.], nie kojarzyłem za bardzo Dark Fortress ani samego miejsca, jednak brzmienie nowej płyty Obscura wydało mi się bardzo przyzwoite. Facet przywiązuje sporą wagę do szczegółów, choć samo studio jest niewielkie i znajduje się na kompletnym pustkowiu gdzieś w Niemczech. Lokalizacja miała swoje plusy; na drugi dzień nie czułeś się wypompowany całonocną imprezą, bo takich atrakcji tam w ogóle nie było. Przez dwa tygodnie mogliśmy więc skupić się wyłącznie na nagraniach. Victor to miły gość, a do tego prawdziwy czarodziej, jeśli chodzi o wszelkie detale i obróbkę materiału, praca z nim przebiega bardzo sprawnie.

Słowa uznania należą się też Jeroenowi (Paulowi Thesselingowi). Jego bezprogowy bas sieje tu istne spustoszenie.

- To jeden z najlepszych basistów na świecie w tej dziedzinie muzyki i możliwość grania z nim jest przywilejem. Musiałem nawet hamować jego zapędy, bo zdominowałby wszystko. Nie chodzi tu tylko o jego bas, ale - a może przede wszystkim - brzmienie, jakie z niego wydobywa. To coś jedynego w swoim rodzaju.

Okładka i teksty mówią same za siebie. Tak radykalnie antykościelny, antyreligijny przekaz pochodzący od zespołu z tak liberalnego kraju jak Holandia wydaje się dość zaskakujący.

- Moje teksty mają zawsze podwójne znaczenie. Każdy może wierzyć w co chce. Chodziło mi bardziej o to, żeby ludzie uświadomili sobie, co robią. Religia sama w sobie nie musi być zła, ale to, jak się ją wykorzystuje już tak.

Zmieniając temat. Dying Fetus wydał niedawno rocznicową EP-kę, na której znalazła się przeróbka "Twisted Truth" z "Testimony...". Co ty na to?

- Czuję się zaszczycony. Wiele zespołów przerabia nasze numery i zawsze mnie to ciekawi. Sam fakt, że są muzycy, inne formacje, którzy chcąc grać nasze utwory napawa mnie dumą. Wszystkim należą się podziękowania. Poza Dying Fetus, wiem, że fanami Pestilence są też chłopacy z Behemotha, Meshuggah. Z pokorą oddaję im cześć.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: tradycje | Pestilence
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy