"Bez planu awaryjnego"
Nasz człowiek po tamtej stronie. Jako nastolatek opuścił z rodzicami Warszawę i został obywatelem amerykańskim. Już za Oceanem nauczył się tego wszystkiego, za co dzisiaj możemy go podziwiać. Nagrywa wirtuozerskie płyty, pisze podręczniki gry na gitarze, udziela lekcji, występuje z największymi. Niedawno nagrał płytę z Robem Halfordem i dziś wspólnie z byłym wokalistą Judas Priest podbija sceny całego świata. Z Mike’iem Chlasciakiem rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Jak znalazłeś się w Stanach Zjednoczonych?
Pod koniec 1984 roku przeprowadziłem się z rodzicami do New Jersey. Dwa lata później zacząłem grać na gitarze i wszystko, co ważne w moim życiu, zaczęło się właśnie wtedy. Jeszcze mieszkając w Polsce interesowałem się metalem i słuchałem albumów takich zespołów jak Iron Maiden, Judas Priest i Black Sabbath, chociaż dostęp do płyt był bardzo trudny. Kiedy przyjechałem do Stanów, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było pójście do sklepu i kupienie wszystkich płyt, które mnie interesowały.
Czy wiesz co dzieje się dzisiaj na polskiej scenie metalowej i rockowej?
Jeszcze kiedy mieszkałem w Polsce, słuchałem Turbo, teraz słucham Vadera. Do tego kilku instrumentalnych płyt... Staram się dowiadywać na bieżąco, co dzieje się w polskiej muzyce. W 1997 roku moja płyta solowa ukazała się w Polsce. Wydała ją firma Music Voice, współpracująca z magazynem „Gitara i Bas”. Dostałem od nich wtedy mnóstwo numerów ich magazynu i dzięki temu byłem na bieżąco z polską muzyką.
Ze strony internetowej Roba Halforda dowiedziałem się, jakie są twoje ulubione płyty. Poproszę więc o krótki komentarz na temat każdej z nich. Na początek Yngwie Malmsteen i „Seventh Sign”.
Yngwie zawsze był i jest moim ulubionym gitarzystą. Myślę, że można nawet mówić o podobieństwie mojego stylu grania do tego, co robi Yngwie. To właśnie on odmienił sposób, w jaki postrzegam muzykę i grę na gitarze. Jest wspaniałym gitarzystą, bo nie dość że posiada nieprzeciętne umiejętności techniczne, to jednocześnie gra bardzo melodyjnie i agresywnie. A to są moim zdaniem trzy najważniejsze składniki dobrej gry na gitarze.
Carcass - „Heartwork”. Przyznam, że obecność tej płyty na liście bardzo mnie zaskoczyła.
„Heartwork” to jedna z najlepszych płyt w historii death metalu. Brzmienie gitar jest bardzo ciężkie, a muzyka agresywna i naprawdę szybka. W czasie, kiedy ukazała się ta płyta, większości wydawnictw deathmetalowych brakowało klarowności, a tutaj słuchać wszystko, każdy dźwięk. Nie bardzo podobają mi się natomiast wcześniejsze albumy Carcass. Zbyt wiele w nich hałasu, a ja lubię, kiedy zespół gra precyzyjnie.
Czym urzekł cię ”Symbolic” z repertuary grupy Death?
Gene Hoglan to jeden z moich ulubionych perkusistów. Uwielbiam również głos Chucka Schuldinera na tej płycie, bo jest bardzo ostry, ale jednocześnie zrozumiały i dobrze komponuje się z muzyką. Poza tym uważam, że na „Symbolic” Death ma najlepsze kompozycje - z jednej strony łatwo wpadające w ucho, a z drugiej naprawdę zabójcze. Mogę słuchać tej płyty cały czas.
T-Ride... przyznaję, że o tym zespole nie słyszałem?
T-Ride to grupa z Los Angeles, która wydała tylko jedną płytę, w 1992 roku, nakładem wytwórni Hollywood. Jej gitarzysta Jeff Tyson, był uczniem Joe Satrianiego. T-Ride brzmią trochę jak Queen, mają podobne harmonie. Jeff prawie nie gra solówek, ale jako gitarzysta rytmiczny jest pop prostu doskonały. Do tego dochodzi wspaniała produkcja. Podejrzewam, że niełatwo wam będzie znaleźć album T-Ride, ale jeśli kiedykolwiek się na niego natkniecie, gorąco polecam!
Cynic i „Focus”, czyli połączenie jazzu z death metalem...
Tak, Cynic to zespół, który imponował umiejętnościami technicznymi. Nie podoba mi się tylko brzmienie gitar na tej płycie, ale muzyka to jedyne w swoim rodzaju metalowe fusion. Mam nadzieję, że ukaże się kiedyś następna płyta Cynic. Wiem, że były takie plany, bo moja koleżanka grała nawet u nich na klawiszach i nagrali w studiu Morrisound demo, ale nic więcej się nie stało. Miało to miejsce jakieś trzy lata temu...
Skończyłeś bardzo prestiżową Berklee School Of Music w Bostonie. To chyba bardzo niezwykła szkoła?
Chodziłem do Berklee w latach 1990-94 i udało mi się ją skończyć. Kiedy zdecydowałem się tam pójść, grałem na gitarze od jakichś czterech lat i wiedziałem już, że nie chcę w życiu robić nic innego. Nie miałem planu awaryjnego. Berklee to wspaniałe miejsce i wielu ludzi, których tam poznałem, wciąż zaliczam do grona swoich najlepszych przyjaciół. Co zabawne, znaczna część studentów nigdy nie kończy tej szkoły. Dzieje się tak dlatego, że są to najlepsi muzycy, jakich mógłbyś sobie wyobrazić i zanim nadejdzie czas bronienia dyplomu, wyjeżdżają na niekończące się trasy koncertowe, podpisują intratne kontrakty. Mnie udało się zostać tam pełne cztery lata i bardzo się z tego cieszę. Berklee to bardzo ważny etap mojej muzycznej kariery, tam nauczyłem się bardzo wiele o różnych stylach muzycznych, nie tylko o metalu. (śmiech)
A czy doświadczenie wyniesione z Berklee pomaga w grze chociażby z Robem Halfordem?
Zanim trafiłem do tej szkoły, całymi dniami grałem heavy metal. Dopiero w Berklee zainteresowałem się jazzem, zacząłem studiować kompozycję klasyczną... ale razem z kumplami ze szkoły założyliśmy kapelę metalową. Miałem opinię gościa, przez którego w Berklee palą się wzmacniacze i głośniki, bo gra za głośno. (śmiech) Wiedza, którą wyniosłem z Berklee, na pewno przydaje mi się w tym, co robię teraz. Tam nauczyłem się jak słyszeć muzykę, jak grać z perkusistą, jak rozumieć budowę utworów i dzisiaj to wykorzystuję. Najbardziej na świecie kocham ciężkie granie i zamierzam pozostać mu wierny na zawsze, ale dobrze jest znać również inne gatunki muzyki. To rzeczywiście pomaga.
Po ukończeniu Berklee School Of Music dołączyłeś do The Great Kat. Jak do tego doszło?
O tak, to były najbardziej szalone dni w moim życiu! (śmiech) Muzyka, którą grałem w The Great Kat, była dla mnie dużym wyzwaniem. Graliśmy bardzo dużo klasycznych kompozycji w speedmetalowych wersjach, z niesamowitą prędkością. Wszystko było zapisane w nutach, więc przydała mi się edukacja z Berklee, bo mogłem je odczytywać bez trudu. Właściwie The Great Kat zaprosiła mnie do zespołu dlatego, że byłem jedynym gitarzystą, który potrafił czytać nuty i grać jednocześnie. Skorzystałem z okazji, bo był to mój pierwszy większy zespół, ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, że powinienem zająć się czymś innym. Ciężko nam było załatwić jakiś koncert, bo większość organizatorów w ogóle nie chciała słyszeć o The Great Kat, a kontrakt płytowy z Roadrunner był bardzo niekorzystny, przez co wytwórnia w ogóle się nami nie zajmowała. Doszedłem więc do wniosku, że czas spakować manatki.
Czy The Great Kat rzeczywiście jest tak szalona, za jaką się podaje?
Myślę, że naprawdę jest szalona, nie żartuję! (śmiech) The Great Kat wierzy, że jest najwspanialsza, że jest największą gitarzystką na świecie. Nie bardzo nadążam za takim tokiem myślenia i nie potrafiłem się dostosować do tej atmosfery.
Następny rozdział w twojej karierze to Isolation Chamber.
Isolation Chamber to zespół założony przeze mnie, z którym nagrałem pierwszą płytę „Grind Textural Abstractions”. Ukazała się w 1996 roku. Postanowiłem ten album firmować nazwą zespołu, a nie swoim imieniem i nazwiskiem, bo w tamtym czasie ukazywało się bardzo wiele instrumentalnych płyt i nie chciałem być wrzucony do tej samej szufladki, co Joe Satriani czy Steve Vai. Jednak moja nowa płyta „'Territory: Guitar Kill!!!” - wyszła już jako album Mike’a Chlasciaka.
Gdzie można kupić te płyty?
Pierwszą płytę wydałem w Stanach Zjednoczonych sam, ale udało mi się sprzedać licencje do różnych krajów z całego świata, m.in. do Polski, o czym już wspominałem. Nie wiem natomiast, jaki los spotka „Territory: Guitar Kill!!!”. Nie rozmawiałem jeszcze z żadnym wydawcą, bo jestem zbyt zajęty sprawami związanymi z Halfordem, ale bardzo chciałbym, żeby ten album również ukazał się w Polsce. Czekam na propozycje od polskich wydawców. Zanim to nastąpi, obydwie płyty można kupić za pośrednictwem mojej strony internetowej, pod adresem www.planetshred.com lub pod adresem www.guitar9.com.
Oprócz wydawania płyt jesteś autorem podręczników gry na gitarze – „Ridiculous Riffs For The Terrifying Guitarist” oraz „Monster Coordination”.
Zanim doszedłem do zespołu Roba Halforda, pracowałem jako nauczyciel gry na gitarze. Miałem problemy ze znalezieniem książek, z których chciałbym uczyć swoich studentów, więc sam napisałem dwa podręczniki. Właściwie „Ridiculous Riffs For The Terrifying Guitarist” to moja praca dyplomowa z Berklee, zawierająca przykłady zastosowania gitary w różnych gatunkach muzycznych, od Paula Gilberta pod Yngwie Malmsteena. Natomiast „Monster Coordination” to zbiór ćwiczeń technicznych. Obydwie książki można również kupić za pośrednictwem mojej strony. Miały się ukazać także w Polsce, nakładem wydawnictwa Professional Music Press, które wydaje „Gitarę i Bas” i mam nadzieję, że w końcu do tego dojdzie.
Jak trafiłeś do zespołu Halforda?
Za pośrednictwem Internetu! Mój dobry kolega, który pomaga mi w utrzymaniu strony internetowej, znalazł na stronie Roba ogłoszenie, że potrzebny jest gitarzysta do Two, jego poprzedniego projektu. Wysłałem więc Robowi moją pierwszą płytę oraz kasety wideo z koncertów, które grałem przed Yngwie Malmsteenem czy Stevem Morsem. Okazało się, że Robowi bardzo spodobało się to, co robię i jego menedżer skontaktował się ze mną. Przez miesiąc rozmawiałem tylko z menedżerem i wysłałem mu materiał, który przygotowywałem na swoją drugą płytę. Wtedy zaproszono mnie do Burbank w Kalifornii, do studia Silver Cloud, gdzie przez dwa tygodnie pisałem z Robem nowe utwory. Nagraliśmy demo z 10 kompozycjami i kiedy opuszczałem studio, Rob uścisnął mi dłoń i powiedział, że poszukiwania gitarzysty uważa za zakończone.
Jak współpracuje się z legendą, z kimś kogo słuchałeś będąc jeszcze nastolatkiem?
Współpraca z Robem Halfordem znaczy dla mnie bardzo wiele, bo dzięki temu mam szansę przyczynić się rozwoju muzyki metalowej. Rob jest według mnie jednym z najlepszych wokalistów metalowych na świecie, o czym przekonuję się codziennie na scenie. Całe życie pracowałem na to, żeby grać w takim zespole. To wspaniałe! Kiedy jestem na scenie wolę nie myśleć, że to Rob Halford, bo trudno jest mi się skupić na grze. Wolę więc wyobrażać sobie, że gram w zespole z wspaniałym wokalistą, ale staram się nie pamiętać jakim. (śmiech) Dopiero kiedy po koncercie otaczają nas fani i dziennikarze, zdaję sobie sprawę, że to właśnie ten Rob Halford... Muszę jednak powiedzieć, że Rob to jeden z najbardziej miłych ludzi jakich spotkałem. Dzięki temu atmosfera w zespole jest naprawdę wspaniała.
Czy współpraca z Robem to rzecz jednorazowa, związana tylko z nagraniem i promocją albumu „Resurrection”, czy zamierzasz dłużej zagrzać miejsce w jego zespole?
Najpierw podpisałem kontrakt na nagranie płyty, później przedłużyliśmy go na czas trwania trasy koncertowej. Zobaczymy co będzie dalej... Na pewno powstanie jeszcze jedna płyta solowa Halforda, potem znowu pojedziemy na trasę. Traktujemy to jako grę w normalnym zespole, nie jakiś uboczny projekt i dopóki Rob będzie miał ochotę śpiewać, my będziemy z nim grać.
Szkoda, że europejska trasa promująca „Resurrection” nie dotarła do naszego kraju.
Mieliśmy przyjechać do Polski w maju, z Iron Maiden, ale nasza płyta nie była wtedy jeszcze wydana, ze względu na problemy z miksem.
Dołączyliście za to do Iron Maiden na amerykańskiej części ich trasy. Jakie wrażenia?
Było bardzo miło. Wyobraź sobie, że 20 tysięcy biletów na koncert w Madison Square Garden sprzedaliśmy w niecałe dwie godziny. Ta trasa była wielkim przedsięwzięciem organizacyjnym. Sprzęt jechał w siedmiu tirach, a obsługa i zespoły w sześciu autobusach. Metalowy konwój przez Amerykę...
Słyszałem, że na ostatnim koncercie trasy przeobraziliście się w prawdziwych wojowników ciemności?
Tak, to było w Vancouver! Jesteśmy z Robem wielkimi fanami black metalu, zawsze słuchamy razem takich zespołów jak Emperor. Spytałem go więc, czy nie fajnie byłoby gdybyśmy ostatni koncert zagrali w blackmetalowym makijażu, a jemu ten pomysł bardzo przypadł do gustu. Okazało się jednak, że fani nie bardzo zrozumieli o co nam chodzi. Myśleli, że udajemy Kiss. (śmiech) Kiedy weszliśmy na scenę, ludzie gapili się na nas jakbyśmy mieli po trzy głowy i wzięli to wszystko zbyt serio. Po koncercie podchodzili do nas i pytali, czy od teraz będziemy występować w makijażu. Nie można zrobić nic zabawnego, żeby ci ludzie nie myśleli, że to koniec świat.
Czy twoje najbliższe plany ograniczają się tylko do wspólnej gry z Robem?
Granie z Halfordem zajmuje teraz cały mój czas, ale jest to tak wspaniałe doświadczenie, że nawet jeśli nie będę mógł robić nic innego, będę bardzo szczęśliwy. Oczywiście, jeżeli znajdę na to czas, najprawdopodobniej nagram kolejną solową płytę. W ostatnim czasie miałem okazję poznać wielu wspaniałych muzyków, być może najlepszych na świecie i bardzo chciałbym zaprosić ich do wspólnych nagrań. To byłoby coś!
Urodziłeś się 24 grudnia, w Wigilię. Można chyba powiedzieć, że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą?
Chyba tak. Nie mogę narzekać... (śmiech) Przez całe swoje życie ciężko pracowałem, ale również miałem bardzo dużo szczęścia. Mam nadzieję, że ciągle będzie mi ono towarzyszyć.
Dziękuję za wywiad.