Autograf na książeczce wojskowej
Zaczęli nieprzyzwoicie, bo od "Nieprzyzwoitych piosenek" i pogłosek o romansie. Dziś Anita Lipnicka i John Porter są już oficjalnie parą, a płytą "Goodbye", czwartą i ostatnią w ich dorobku, żegnają się ze swoimi fanami jako muzyczny duet. Lipnicka z Porterem poznali się w 2002 roku, rok później wydali swój pierwszy wspólny album (wspomniane "Nieprzyzwoite piosenki"), który nagrali w Londynie. Płyta z miejsca stała się bestsellerem, zyskując status Platyny oraz liczne nagrody m.in. Fryderyki. Kolejny album, "Inside Story", nagrywali w stolicy Słowenii - Ljubljanie pod czujnym okiem producenta Chrisa Eckmana. W 2006 roku ukazała się płyta "Other Stories" zwierająca utwory grane na koncertach, ale nie posiadające swoich studyjnych wersji."Goodbye", wyprodukowana ponownie przez Eckmana, to ostatnia płyta duetu. Para ma teraz zamiar zająć się córką Polą oraz solowymi projektami. Z Anitą Lipnicką i Johnem Porterem rozmawiała Emilia Chmielińska.
Wasza płyta powstała w ekspresowym tempie. W listopadzie weszliście do studia, a w styczniu była już gotowa. Co wpłynęło na takie tempo prac?
Anita: Odkąd sami się finansujemy, jesteśmy bardzo zdyscyplinowani (śmiech). Nagrywamy szybciutko, bo mamy wszystko zaplanowane, zapięte na ostatni guzik. Absolutnie nie ma w studiu eksperymentów, szukania dźwięków, wszystko było już przygotowane przed wejściem do studia. Za każdym razem staramy się wszystko tak zaplanować, żeby osiągnąć jak najwyższy poziom nagrań, a jednocześnie żeby się nie wywrócić do góry kołami. Płyta powstała szybko, ale to nie oznacza, że jest słaba. Po prostu osiągnęliśmy szczytową formę w samoogranizacji.
Organizacja była świetna, ale jak z natchnieniem? Gdzieś wyczytałam, że przemycały wam je dobre duchy.
John: (śmiech) A czy są złe duchy?
Anita: Są!
John: Racja, w moim życiu w szczególności. Ale zmieniając temat - to bardzo ciekawe pytanie: skąd pochodzą piosenki, o ile oczywiście człowiek nie popełnia plagiatów cały czas (śmiech). To wtedy wiadomo skąd. Ja zawsze udaję się w odosobnienie, modlę się głęboko i Bóg mi daje piosenki. Ale tak na serio, to piosenki mogą powstać w pięć, dziesięć minut. Na przykład "Good To See You" - w dziesięć, piętnaście minut miałem cały tekst i muzykę. Nie mówię oczywiście o aranżacji. Czasami też jest tak, że trzeba męczyć się i męczyć, wiedząc, że masz coś fajnego. A źródło piosenek to naprawdę coś tajemnego.
Anita: Często mam wrażenie, że jesteśmy tylko medium przez które muzyka przepływa. I znowu wracamy do duchów.
John: Zamiast głosów słyszę piosenki.
A udawało wam się wyciszyć w domu, tam, gdzie biega wasz mały skarb?
John: Trzeba było coraz głośniej grać (śmiech).
Anita: Dlatego teraz John zacznie grać na gitarze elektrycznej, żeby się jakoś przebić. Trudno jest znaleźć skupienie, które jest bardzo potrzebne w twórczości w momencie, kiedy potykasz się o dziecięce zabawki, a u nogi wisi taki mały człowiek.
John: To pieluchy cię nie inspirują?
Anita: Pieluchy mnie nie inspirują, jestem nietypową mamą. Karmienie piersią też nie było inspirujące (śmiech). Faktycznie jest o wiele trudniej i może dlatego jesteśmy jeszcze bardziej zorganizowani, ponieważ mamy niewiele czasu dla siebie i musimy go wykorzystywać w pełnowartościowy sposób. Dlatego większość piosenek na nowej płycie powstawała wieczorową porą, kiedy Pola była już w łóżeczku. A raz byłam zmuszona wyemigrować z moim dzieckiem.
John: Jak to zmuszona? Ja cię nie zmuszałem.
Anita: Maestro potrzebował czasu dla siebie, wytchnienia, więc zabrałam dziecko do walizki i pojechałam na wczasy. Wtedy John mógł doszlifować swoje pomysły. Daliśmy radę, ale to była niezła ekwilibrystyka.
Singlem promującym płytę "Goodbye" jest singel "Old Time Radio". Ale o tym, że akurat ta piosenka jest waszym singlem, zadecydowali wasi słuchacze. Daliście im taką możliwość - czy to oznacza, że mieliście problem z wyborem, nie mogliście się zdecydować?
John: Niekoniecznie. Wybór singla zawsze jest trochę losowy, taki totolotek. Dlatego pomyśleliśmy - czemu nie? Bardzo fajnie jest robić takie akcje z ludźmi, którzy lubią twoją muzykę.
Anita: Poza tym od razu mamy odpowiedź jak na dłoni. Nie musimy się domyślać, zastanawiać, czy podjęliśmy dobrą decyzję czy złą. Zrobiliśmy referendum, naród zdecydował, to niech się teraz męczą z "Old Time Radio" (śmiech).
Czy "Goodbye" to wasze definitywne pożegnanie czy może gdzieś tam przeplata się myśl, że to tylko przerwa na kilka lat?
John: To jest ostatni projekt nagrany pod szyldem "Lipnicka i Porter".
Anita: Nie będzie spektakularnego "reunion" (śmiech).
John: W tym formacie przestajemy pracować na pewno. Może jeszcze kiedyś zrobimy coś razem, ale nie po to, żeby nagrać płytę. Może Anita da mi u siebie zagrać parę nut.
Anita: Oczywiście, będziesz gościem specjalnym.
Gdybyście mieli porównać "Goodbye" do waszych poprzednich płyt, jak myślicie - jak bardzo ewoluowała wasza muzyka?
Anita: Bardzo. Każda z tych płyt ma określony charakter i nawet staramy się wizualnie dopełniać to, co się dzieje na krążku. I o ile pierwsza płyta była kolorowa, pełna ozdobników wokalnych, powstała na fali miłosnego uniesienia i to słychać. Druga z kolei była czarno-biała, była surowa w brzmieniu i taki też był nasz zamysł - chcieliśmy troszeczkę odciążyć się od panującej wokół nas aury zakochanej pary zesłanej z nieba. Chcieliśmy skierować uwagę słuchaczy bardziej na naszą twórczość niż na nasze życie jako pary.
Anito, powiedziałaś, że "Goodbye" to wasz album życia. Czy tak właśnie jest, czy to dlatego, że jest najbardziej osobisty?
Anita: To jest bardzo spójna płyta, pomagali nam przy niej wspaniali ludzie, także muzycy, z którymi już od sześciu lat występujemy na koncertach. Tak, to jest płyta moich marzeń, udała nam się.
Czy to że przez te sześć lat byliście cały czas razem pomagało w tworzeniu czy przeszkadzało?
John: I to i to. Nie można powiedzieć, że totalnie przeszkadza albo totalnie pomaga.
Anita: Trudno powiedzieć jak by to było, gdybyśmy byli razem tylko zawodowo. U nas te dwie sfery tak się przemieszały, że ciężko nawet pokazać granicę. I to jest jeden z powodów, dla których chcieliśmy to zastopować. Taka symbioza, w jakiej żyjemy, może być momentami przytłaczająca. Pracę przenosimy do domu, dom do pracy, a teraz z Polą to się staje trudne, żeby żadna ze sfer naszego życia nie cierpiała i żeby każde z nas zachowało swoją odrębność. Dlatego teraz basta, koniec, będziemy osobno nagrywać.
No właśnie. Czy macie już jakieś konkretne plany odnośnie waszych solowych projektów?
John: Ponownie zaczynam grać na gitarze elektrycznej, ale to nie będzie taki typowy rock. Chciałbym pisać muzykę, której źródła będą akustyczne, a przekaz elektryczny. Jedno sobie obiecałem - że przez najbliższe dwa lata nie będę pisał ballad. A Anita pewnie same ballady, wiolonczele (śmiech).
Anita: Nieprawda. Zamierzam otworzyć sklep mięsny, to jest moje życiowe marzenie. A tak naprawdę to myślę, że mam przed sobą bardzo ciekawy okres, bo dopiero teraz czuję się dojrzałą artystką. Na tyle żeby nagrać swój materiał, coś rasowego, wysublimowanego. Chciałabym pójść zupełnie "oldschoolową" drogą, korzystać głównie z instrumentów akustycznych, z elektrycznych również, ale starych - żadnych modnych bitów, chilloutowych brzmień. W tamte rejony na pewno nie zabłądzę.
Chciałabym teraz wrócić na sam początek waszej drogi. Ty, Anito, występowałaś w Varius Manx, John miał John Porter Band - czy wasza przeszłość muzyczna wpłynęła na to, co potem razem tworzyliście?
John: Tak i bardzo dobrze. Moje korzenie i korzenie Anity są wciąż zauważalne. Słychać je w naszych utworach, dopóki ich nie aranżujemy razem.
Anita: Na tym też polegał nasz fenomen. Że te dwa światy się ze sobą zderzyły. Wydaje mi się, że przez te sześć lat podnieśliśmy standardy jeśli chodzi o tak zwaną muzyką popularną, bo mimo wszystko to, co robimy, się sprzedaje. Jest mnóstwo ludzi, którzy mają wyższe oczekiwania i chcą czegoś więcej niż Dody Elektrody. I to jest cała rzesza zaniedbanej publiczności, zaniedbanej przez media, komercyjne radiostacje, publiczną telewizję. Tam jest jednak bieda z nędzą, jeśli chodzi o kulturę.
Zdarzało wam się krytykować polski rynek fonograficzny właśnie za blokowanie tych ambitniejszych propozycji, ale przykład waszej twórczości trochę temu przeczy.
Anita: Ale za jaką cenę? Nas na to stać, ale są ludzie, którzy mają cudne pomysły. Mamy bardzo bliski przykład - syn Johna jest perkusistą, jest w najlepszym wieku do rozpoczynania kariery, ma 19 lat, świetne pomysły, świetny zespół i co oni mają dalej zrobić? Gdzie oni mają z tym pójść? Bardzo trudno jest dzisiaj zaczynać karierą.
John: Od strony internetowej (śmiech). Najpierw strona, a później trzeba wymyślić co śpiewać.
Anita: Potrzeba osób, które w ciebie uwierzą i pomogą.
Macie za sobą już pierwszy mini koncert, na którym zaprezentowaliście utwory z płyty "Goodbye". Jak publiczność na nie zareagowała?
John: Bardzo fajnie, strasznie dużo ludzi tam przyszło. Nawet organizatorzy byli zdziwieni. Bardzo ciepło nam się zrobiło na sercu, kiedy ludzie po koncercie bardzo długo stali w kolejce po autografy, przynosili chusteczki, serwetki...
Anita: ...książeczki wojskowe.
Anito, w wywiadzie podkreślałaś niedawno swoje rozczarowanie nie tylko polskim rynkiem muzycznym, ale naszym krajem w ogóle. Mówiłaś, że gdybyś tylko miała dobry pretekst, to byś wyemigrowała. Czy było jakieś szczególne wydarzenie albo seria wydarzeń, które spowodowały owo rozczarowanie?
Anita: Nie chciałabym aż tak narzekać. Ale właściwie od kiedy się urodziła w Piotrkowie Trybunalskim marzyłam, żeby wyjechać za granicę, odetchnąć innym powietrzem. Ja uwielbiam podróżować, poznawać nowe kultury. W wieku 15 lat wyjechałam do Tokio, potem przez trzy lata mieszkałam w Londynie. Zwiedziłam kilkadziesiąt krajów i dlatego trudno mi się przyzwyczaić do niektórych standardów tutaj.
Tak na zakończenie chciałabym was zapytać o to, co chcielibyście powiedzieć swoim fanom na pożegnanie. Ostatnie pozdrowienie, przesłanie...
Anita: Pozdrowienia zza grobu (śmiech).
Może coś bardziej optymistycznego (śmiech).
John: Dziękujemy, że wybraliście się w dość krótką drogę razem z nami, wierzyliście, że jest w tym coś fajnego, wciąż kupujecie nasze dzieła.
Anita: Bez was nie byłoby nas, a w każdym razie nie miałoby to takiego sensu. To jest miłe, kiedy to, co robisz, powraca do ciebie ze zdwojoną siłą.
John: Jeszcze trochę będziemy podróżować razem, bo szykują się koncerty.
Będzie jeszcze taka dłuższa trasa koncertowa?
John: Tak, przez dwadzieścia lat (śmiech).