Reklama

"Tasmańska tożsamość"


Tasmania, wyspa położona niespełna 250 kilometrów na południe od wybrzeża Australii, to nie tylko najmniejszy stan tego kraju, ale i kraina zapomniana przez boga i ludzi. To właśnie stamtąd pochodzi blackmetalowa grupa Ruins, której debiutancki album "Spun Forth As Dark Nets" dotarł w połowie sierpnia do europejskich sklepów, dzięki holenderskiej firmie Neurotic.

Tandem Alex Pope (bas / gitara / wokal) i David Haley (perkusja, znany również z Psycroptic i coraz popularniejszej The Amenta), choć dumni są z tasmańskiej proweniencji swojej muzyki, wydają się doskonale orientować w blackmetalowych standardach ustalonych na Starym Kontynencie.

Reklama

I nawet jeśli w rozmowie z Bartoszem Donarskim, multiinstrumentalista Alex Pope nie pisnął o tym ani słowem, twórczość Ruins musi budzić skojarzenia z największymi norweskimi formacjami tego nurtu. Trudno mieć o to do niego pretensje, zwłaszcza, że jak przewidują naukowcy, w wypadku, gdyby doszło do wybuchu ogólnoświatowej wojny atomowej, Tasmania będzie jednym z ostatnich miejsc na ziemi, gdzie dotrze zabójcze promieniowanie. Ostatni sztandar black metalu trzymać będą zatem nie Norwegowie z Darkthrone, Mayhem, Satyricon czy Immortal, a właśnie "Tassies" z Ruins...

Jak przeczytałem na waszej witrynie, Ruins "powstał teoretycznie" jeszcze przed rokiem 2000. Co to właściwie znaczy?

Chodzi tu o moje pierwsze pomysły stworzenia Ruins, od wstępnego zamysłu do ostatecznego rozpoczęcia współpracy z Dave?em w roli perkusisty. Dopiero później nastąpiły kolejne etapy rozwoju. W mojej głowie wszystko zrodziło się właśnie wtedy.

W roku 2002 odbywaliśmy dość regularne próby, tworząc wspólnie pierwsze utwory, które zostały następnie nagrane w 2003 roku, jako demo. Część z tych kompozycji trafiła do australijskiej wytwórni Blacktalon Media, która wydała ten materiał w formie mini-albumu "Atom And Time".

Czy tamta EP-ka mocno różni się od tego, co znalazło się na płycie "Spun Forth As Dark Nets"?

Uważam, że pierwsze wydawnictwo dokumentuje okres działalności Ruins, w którym muzyka była kierowana głównie przez moją gitarę. Właściwie to są wciąż moje wizje, które przenikają do naszej muzyki i przekazu. Niemniej, Dave jako perkusista zawsze odciska na tym swoje piętno, stając się również coraz bardziej zaangażowany w komponowanie utworów.

To jest właśnie ta ewolucja, która doprowadziła nas do tego, jak pracujemy obecnie. Tyle, ile ja przyniosę pomysłów na gitary, tyle i on wymyśli rozwiązań na bity czy rytm. Dzięki temu możemy zaczynać z różnych punktów.

Czy można powiedzieć, że jesteście doświadczonymi muzykami? Jak na debiut, płyta zaskakuje profesjonalizmem wykonania.

Gram na gitarze od dziecka. Dave bębni z pewnością nie mniej lat. Jeśli chodzi o inne zespoły, można powiedzieć, że jesteśmy bardzo doświadczeni w graniu na żywo i jeżdżeniu na trasy, ale z Ruins to dopiero przed nami. To się zmieni. Nie mam wątpliwości, że już wkrótce pojedziemy na trasę.

W porządku, ale jest was w Ruins tylko dwóch. Jak macie zamiar grać koncerty?

W materii pisania muzyki pozostajemy tandemem, bo po prostu w tym układzie się rozwinęliśmy. Zaczęliśmy już grać z dwoma innymi ludźmi, aby uzupełnić zespół. Choć dopiero rozpoczniemy koncertowanie, jest to nieuchronne.

Gracie black metal, choć z pewnością nie jest to typowa muzyka, charakterystyczna dla zespołów z Australii. Znacznie mniej tu chaosu, za to więcej ciężaru i monumentalnych, rozbudowanych form. To całkiem zaskakujące.

Potrzeba kategoryzowania nie tylko muzyki, ale wszystkiego, co w niej zawarte jest dla mnie zarówno frustrująca, jak i zabawna. To karmi mój głód abstrakcji.

Ruins zajmuje się duchowością, polityką, wojną, ogólnie władzą. Przeplata wersje historii i mitów różnych kultur, a wszystko to jest obsesją śmierci, okresem lub strefą dotyczącą wszelakich spirytyzmów. Ucieleśnienie mojego własnego stanu oczyszczenia - tym jest dla mnie ta muzyka. I właśnie ta duchowa podstawa jest tym, co Ruins ma wspólnego z black metalem.

Interesuję się wieloma odmianami muzyki. Wolę postrzegać inną muzykę jako coś, co nie wpływa na mnie bezpośrednio. To, co gram, pozornie nie ma swego źródła i najczęściej powstaje, gdy jestem daleko od innych i ich działań. Nie mam innego wyboru niż tworzyć muzykę w ten właśnie sposób.

Przywiązujecie też dużą wagę do nastroju, który zmienia się, ma swoją amplitudę. To bardzo cenne.

Tak, to ważne. Kolejność zdarzeń na "Spun Forth As Dark Nets" jest dokładnie taka, jaka powinna być. To było zawsze bardzo istotne, a ten porządek kompozycji został opracowany już na początku procesu pisania muzyki. Każdy utwór musi stanowić sam o sobie, ale i odnosić się do pozostałych.

Brzmienie "Spun Forth As Dark Nets" jest bardzo dobre i tłuste, że się tak wyrażę. Świetnie brzmi też perkusja. Produkcja kosztowała was pewnie sporo zdrowia.

Najprościej mówiąc, wszystko wykonaliśmy własnymi środkami, tutaj w Tasmanii. Rejestrowaliśmy w studiu "Red Planet" ze Stew Longiem. Pozostałymi nagraniami i miksami zajęliśmy się sami, w miejscu, gdzie mamy próby. Wykorzystaliśmy także cierpliwość i umiejętności Joe Haley?a.

Całość przebiegła naprawdę bardzo szybko, a to dlatego, że długo wcześniej wszystko dokładnie zaplanowaliśmy. Mieliśmy tyle czasu, ile było nam potrzebne.

Co ciekawe, mastering odbył się w Danii, a to kawał drogi od Tasmanii. Jak do tego doszło?

Nie jest to do końca prawda. Jak już wspomniałem, wszelkie procesy, aż do masteringu miały miejsce u nas i w naszym gronie. Właściwie jedynie mastering został zrobiony przez Tue Madsena. To była logiczna decyzja, gdyż wszystkie pozostałe kwestie związane z wydaniem albumu miały się odbyć w Europie. Dzięki temu było lepiej, łatwiej i taniej niż gdybyśmy mieli podjąć się tego tutaj. Wszystkim zajęła się Neurotic Records z Holandii.

Australijska scena metalowa zawsze była nieco inna od całej reszty. Jak postrzegasz ją będąc jej częścią?

Na pewno są tu ludzie, którzy robią bardzo odmienne rzeczy, w niektórych przypadkach. Bez wątpienia ma to związek z wyizolowanym rozwojem. Sytuacja ta jest jeszcze bardziej widoczna w naszym przypadku, w Tasmanii. Ale to właśnie lubię, tę tasmańską tożsamość. Tu i ówdzie są różne sceny i dominujące style. Tak czy inaczej, tylko unikalne zespoły, które stronią od poznanych schematów, są w stanie budować coś, co może być identyfikowane, jako australijskie czy oczywiście tasmańskie.

Bardzo trudno wskazać kogoś konkretnie, bo mamy tu wiele różnych stylów. Jednak cokolwiek o jakiejkolwiek jakości jest tutaj albo kompletnie nie z tego świata, albo ma tę niewytłumaczalną kulturową tożsamość. Jak mniemam, wiele różnych rzeczy w Australii ludzie z zewnątrz odczuwają w podobny sposób.

Jakie australijskie zespoły są w tej chwili w was najbardziej szanowane i popularne?

Cóż, tak naprawdę to nie wiem. Nie jestem związany ze scenami w większych miastach. Mogę jedynie wymienić zespoły, z którymi Ruins miał do tej pory bezpośredni kontakt, mianowicie Psycroptic, The Amenta i Astriaal. Wydaje się, że wszystkie trzy osiągnęły pewien rodzaj popularności, który zapewnia im rozsądną rzeszę fanów czy pozwala na większą sprzedaż płyt.

Jest też oczywiście sporo australijskich grup w różnych stylach, których materiały są znane na arenie międzynarodowej. Ale jak są przyjmowane, tego nie wiem.

Wydaje mi się, że ludzie są całkiem dobrze świadomi istnienia takich zespołów, jak Sadistik Exekution czy nawet Bestial Warlust. To są już w pewnym stopniu legendy. W moich oczach taką legendą jest również Abyssic Hate. Warto też wspomnieć o - dla mnie bardzo szczególnej - grupie Portal.

Z Tasmanii mamy jeszcze Striborg, poza tym Nazxul, Carbon. Interesująco brzmi też dla mnie Stargazer. To dość przypadkowa lista, a ja nawet nie dotknąłem powierzchni.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kraina | muzyka | wyspa | Na południe | tożsamość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy