"Potrzebowaliśmy świeżości"
The Cardigans to jedna z najpopularniejszych szwedzkich grup. Jej płyty osiągnęły sprzedaż w wysokości ponad 6 milionów egzemplarzy, a utwór "Lovefool" stał się w 1996 roku światowym przebojem. Po wydaniu albumu "Gran Turismo" (1998) zespół zrobił sobie dłuższą przerwę w działalności. Wokalistka Nina Persson, basista Magnus Sveningsson i gitarzysta Peter Svensson zajmowali się w tym czasie solowymi projektami lub nagrywali z inymi artystami. Zespół o mało nie rozpadł się, w końcu jednak muzycy ponownie znaleźli się w studiu nagraniowym. Album "Long Gone Before Daylight" powstawał aż w sześciu miejscach świata - w Hiszpanii i Anglii, w Szwecji (Sztokholm, Gotland i Malmö) i Danii (część partii wokalnych dograno w Kopenhadze). Początkowo producentem materiału był Tore Johansson, z którym The Cardigans pracowali już wcześniej, ale prace dokończył Per Sunding, muzyk i przyjaciel grupy. Większość materiału nagrywano metodą "na żywo".
Dlaczego na najnowszy album trzeba było czekać blisko pięć lat? Dlaczego był nagrywany w tak wielu studiach? Czy rzeczywiście The Cardigans byli bliscy rozpadnięcia się? Tomasz Słoń rozmawiał o tym z klawiszowcem Larsem-Olofem Johanssonem.
Nie obawialiście się, że po 4-letniej przerwie fani mogli zapomnieć o The Cardigans?
No tak, trochę się tego boimy. Nigdy nie planowaliśmy, że ta przerwa potrwa tak długo. Kiedy kończy się trasa koncertowa, nie planujemy kolejnego spotkania. Po prostu mija nieco czasu i rozpoczynamy wspólną pracę. Tym razem każdy z nas miał swoją własną wizję tego, co robić dalej. Część zespołu zdecydowała się nagrać albumy solowe, część z nas powróciła na studia. Stąd właśnie tak długa przerwa.
Przed nagraniem nowego albumu Peter Svensson pracował z Titiyo, Magnus Sveningsson przygotował solowy projekt "Righteous Boy", a Nina nagrała płytę zatytułowaną "A Camp". Czym ty zajmowałeś się przez ostatnie cztery lata?
Przez dwa lata studiowałem fotografię. Marzyłem o tym od lat i jakoś nigdy nie było na to czasu. Teraz trafiła się okazja, więc można powiedzieć, że wróciłem do szkoły. Wydaje mi się, że dla każdego z nas ważne było to, by zająć się tym, co naprawdę lubimy. Wyszło to na dobre całemu zespołowi.
W czasie tych 4 lat pojawiło się wiele plotek o rozpadzie The Cardgians. Czy były takie momenty, że wśród was samych pojawiała się niepewność dotycząca przyszłości zespołu?
Oczywiście, że tak. Zdarzały się nieprzyjemne chwile. Nigdy nie było postanowienia, że kończymy wspólną karierę, ale często zdarzało się, że nikt z nas nie miał ochoty dalej tego ciągnąć. To nie tak, że zupełnie przestaliśmy się do siebie odzywać. Problem polegał na tym, że spotykaliśmy się kilkukrotnie, ale rozmowy nie dotyczyły spraw zespołu. Nikt z nas nie miał ochoty zajmować się The Cardigans. Trwało to jakieś dwa lata.
Co się stało, że postanowiliście powrócić?
Każdy z nas zajmował się przez ten czas czymś innym. I po jakimś czasie dochodziliśmy do wniosku, że to jednak nie to samo, że tak jest do kitu i że dobrze byłoby powrócić do zespołu.
Brzmienie nowego albumu w założeniu miało się znacznie różnic od tego, co zaprezentowaliście na poprzedniej płycie "Gran Turismo". Powróciliście do bardziej prostej, chwytliwej formy. Stało się intuicyjnie, czy może chcieliście po prostu powrócić do swoich korzeni?
Wydaje mi się, że chodziło o powrót do korzeni. Kiedy ponownie zeszliśmy się, w zespole pojawiło się sporo świeżej energii. Powrót do początków naszej muzycznej działalności stał się swego rodzaju wyzwaniem. Ciekawiło nas spojrzenie na to, jak rozpoczynaliśmy karierę. Postanowiliśmy grać próby zespołowo, tak jak robiliśmy to kiedyś i sprawdzić, dokąd nas to doprowadzi. Spróbowaliśmy i okazało się, że to jest brzmienie, jakie chcielibyśmy usłyszeć na albumie. Nie chodzi o brzmienie demo, ale takie, które dużo więcej mówi o nas samych, bez użycia elektroniki.
Wiem, że sesja nagraniowa nie obyła się różnego rodzaju tarć. Co było dla was największym problem podczas tak długotrwałej pracy w studiu?
Największym problemem było chyba to, że wydawało nam się, jesteśmy zespołem towarzyszącym Paulowi Simonowi, podczas jego sesji z lat 70. śmiech Wydawało nam się, że jesteśmy tak genialnymi muzykami, że uda nam się nagrać ten album na żywo. Tymczasem nie graliśmy ze sobą już od lat i szybko okazało się, że potrzebujemy sporo czasu, by powrócić do formy z przeszłości. Mieliśmy wizję tego, jak album powinien brzmieć, ale było sporo dróg, by osiągnąć ten cel.
Nagrywanie albumu metodą na żywo zajmuje mnóstwo czasu. Nie żałujecie w tej chwili, że zdecydowaliście się pracować właśnie w ten sposób?
Absolutnie nie.
Ale później okazało się, że musicie powtórnie nagrać część utworów.
Tak to prawda, zresztą wyszło im to na dobre. W każdym bądź razie nie żałujemy decyzji o nagrywaniu na żywo. Dzięki temu dowiedzieliśmy się bardzo dużo zarówno o nas samych, jak i o zespole. Nawet jeżeli zajęło to mnóstwo czasu, nie był to czas stracony na wymyślanie np. tytułów piosenek, tylko na ciekawe eksperymentowanie. Bardzo dużo się dzięki temu nauczyliśmy. Mam więc nadzieję, że kolejny album powstanie dużo szybciej.
Jaki był powód decyzji o nagrywaniu w kilku studiach nagraniowych?
Potrzebowaliśmy świeżości. Wszystkie poprzednie albumy nagrywaliśmy w "Tambourine Studios" [w Szwecji], więc teraz postanowiliśmy spróbować czegoś nowego. Chcieliśmy uniknąć sytuacji, że siadasz na tym samym krześle, działasz według schematu, kawa jest w tym samym miejscu co zwykle. Chcieliśmy znaleźć się w zupełnie nowym miejscu, które nie przywołuje żadnych wspomnień. Pojechaliśmy więc do Hiszpanii - zresztą było to bardzo przyjemne, bo zima w Szwecji nie należny do najprzyjemniejszych.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat wpływu chipsów i piwa na nagranie najnowszego albumu?
Widzę, że zaglądałeś na naszą stronę internetową. śmiech Chodzi o tę część nagrań, które odbyły się w Anglii. Nie wiem, czemu wybraliśmy Anglię, bo pogoda nie jest tam najlepsza. No tak, obżeraliśmy się tam chipsami i piliśmy mnóstwo ciemnego piwa. To były jedne z naszych najlepszych nagrań na żywo.
Producentem albumu został ostatecznie Per Sunding, wasz przyjaciel, a jednocześnie muzyk. Dlaczego właśnie on, choć prace rozpoczęliście z dotychczasowym producentem Tore Johanssonem?
Z Perem poznaliśmy się w 1994 r., po przeprowadzce do Malmo, kiedy grał w zespole Eggstone. To właśnie pod wpływem brzmienia jego albumu zdecydowaliśmy się nagrywać w "Tambourine Studios". Później Per produkował albumy szeregu innych zespołów, a my nagrywaliśmy z Tore Johanssonem. Tym razem sesja odbywała się w kilku krajach, było mnóstwo pracy, a dodatkowo Tore został ojcem, więc potrzebował trochę więcej czasu dla siebie. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się zatrudnić współproducenta i został nim Per. Okazało się, że wizja Pera była dużo bliższa naszej niż ta, jaką prezentował Tore. Tore zawsze wolał nagrywać przy pomocy cyfrowej technologii Pro-Tools, a my chcieliśmy powrócić do korzeni. Ponieważ Tore nie należy do najbardziej cierpliwych osób, zdecydował się odejść. Bardzo się cieszę, że Per był z nami od początku sesji, bo dzięki temu obyło się bez dramatycznych zmian, kiedy Tore nas opuścił.
Postanowiliście zaprosić do pomocy w dwóch utworach trzech znanych szwedzkich muzyków. Mam na myśli Ebbota Lundberga (frontman Soundtrack of Our Lives), Howlin' Pelle Almqvista (z the Hives) i Nicka Royale (frontman The Hellacopters). Skąd pomysł na współpracę z młodszymi muzykami?
To zabawne, bo tak naprawdę ich kariera jest tak samo długa jak nasza. Ebbot jest już chyba na scenie od dwudziestu lat. Tylko przypadek sprawił, że dopiero teraz Soundtrack of Our Lives stali się znani. Pomysł współpracy z nimi pojawiał się pod koniec sesji, kiedy nagrywaliśmy ostatnie piosenki. Wszyscy wymienieni przez ciebie muzycy przebywali wtedy, tak jak my, w Sztokholmie. Zadzwoniliśmy więc do nich, powiedzieli: "Czemu by nie?", i stało się.
W Polsce znamy tylko kilku szwedzkich zespołów rockowych, The Hives są dla nas nowością. Jak byś ocenił obecną pozycję The Cardigans na rockowej scenie muzycznej w Szwecji?
Ciężko powiedzieć. Podczas pracy w studiu oglądaliśmy ceremonię wręczania szwedzkich nagród muzycznych i było to całkiem zabawne, bo pojawiło się mnóstwo nowych zespołów. Patrzyliśmy na scenę, na której jeszcze nie tak dawno to my byliśmy popularni. Nagle staliśmy się klasyką. Wydaje mi się, że szwedzka scena muzyczna ma się całkiem dobrze.
Który moment waszej kariery uważasz za najlepszy?
Wydaje mi się, że najlepszy był moment, kiedy rozpoczynaliśmy tournee po Stanach Zjednoczonych. Byliśmy wtedy naprawdę szczęśliwi. Wszystko było dla nas nowe, a my czuliśmy, że odkrywamy zupełnie nowy świat. No i sama sesja nagraniowa. Chociaż kojarzy się także z najgorszymi wspomnieniami, bo spędzaliśmy na graniu całe noce. Ale z drugiej strony "coś" się wtedy działo i kiedy słuchasz nasze piosenki, słyszysz to coś. Byliśmy wtedy najbliżsi prawdziwej magii.
Największy błąd, jaki The Cardigans popełnili w swej karierze?
Kiedyś zaproponowano nam nagranie tematu przewodniego do kolejnej części przygód Jamesa Bonda. Nie zgodziliśmy się, bo byliśmy po długiej trasie po Stanach Zjednoczonych. Uważam, że to nie była zła decyzja, bo chyba nie dalibyśmy rady tego nagrać - byliśmy zbyt zmęczeni. Niemniej, patrząc wstecz, nie nagranie tego utworu było chyba czystą głupotą.
Nikt z was nie przekroczył jeszcze 30. roku życia. Nie obawiasz się momentu, kiedy zespół The Cardigans zestarzeje się? Nie chodzi mi o zespół, tylko o jego członków.
Nie, nie wydaje mi się. Cały czas na nowo się odkrywamy. Nie przejmujemy się wiekiem.
Jak widzisz się za 10 lat? Myślisz, że będziesz muzykiem, czy raczej skierujesz się w stronę fotografii?
Nie mam pojęcia, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Interesujesz się Internetem?
Nie za bardzo.
Chodzi o brak czasu, czy po prostu Internet cię nie pociąga?
Chodzi raczej o to, że nie mam czasu. Używam go na co dzień, tak jak każdy, ale nic poza tym.
Polska już wkrótce ma przystąpić do Unii Europejskiej, już wkrótce będziemy musieli zagłosować za lub przeciwko traktatowi akcesyjnemu. Jaka byłałby twoja rada dla Polaków, zanim podejmą ostateczną decyzję?
Nie wiem. Kiedy u nas odbywało się referendum, byłem zdecydowanie przeciwny.
Dlaczego?
Szwedzi są nieco leniwi, ich podejście jest takie, że i tak nie wierzą, że ich głos może cokolwiek zmienić. Jeżeli mnóstwo ważnych spraw będzie od teraz załatwianych w Brukseli, to sytuacja jeszcze bardziej zmieni się na gorsze - ich głos będzie znaczył jeszcze mniej. Dlatego też byłem przeciwko.
A teraz, kiedy Szwecja dołączyła już do Unii Europejskiej, jak zagłosowałbyś w ewentualnym referendum?
Zaszło mnóstwo zmian, ale moje życie zupełnie się nie zmieniło.
Dziękuję za rozmowę.