"Nigdy nie chciałem uciec z Polski"
Michał Urbaniak to jeden z najbardziej utalentowanych i najbardziej znanych polskich instrumentalistów i kompozytorów jazzowych. Debiutował na początku lat 60. w Łodzi, później wyjechał na Zachód i w końcu osiadł w Nowym Jorku. Przez prawie 40 lat swojej działalności scenicznej stworzył wiele projektów muzycznych, takich jak Michał Urbaniak Orchestra, Fusion i Urbanator. Ma na swoim koncie albumy nagrane z największymi gwiazdami światowego jazzu, m.in. Milesem Davisem, George Bensonem i Herbie Hancockiem. Niedawno zaprezentował swoje nowe, soulowe wcielenie, w projekcie o nazwie Urbanizer. Przy tej okazji o płycie "Just A Funky Feel", duchu amerykańskiej wolności oraz multimedialnej orkiestrze z artystą rozmawiał Konrad Sikora.
Dlaczego zdecydował się pan stworzyć nowy projekt Urbanizer, zamiast kontynuować działalność jako Urbanator?
Dlatego że są to dwa zupełnie odmienne muzycznie projekty. Urbanator ma w sobie wiele hiphopowych elementów i jest mieszanką rapu i jazzu. Urbanizer za to jest nawiązaniem do mojej miłości, czyli do muzyki soulowej. Jako nastolatek słuchałem wykonawców typu The Temptations czy też Isley Brothers. Jako że jestem zaprzyjaźniony z grupą artystów wykonujących tego rodzaju muzykę z jamajskiej dzielnicy Nowego Jorku, zdecydowaliśmy się wspólnie stworzyć projekt łączący moje i ich fascynacje. Nacisk jest tym razem położony przede wszystkim na śpiewanie.
Jak odbyło się kompletowanie składu?
Miałem to szczęście, że trzech wokalistów występowało ze sobą od jakiegoś czasu i nie musiałem długo szukać. Wziąłem ich niejako po znajomości. Dokooptowałem jeszcze do tego jedną wokalistkę, bo potrzebowałem kobiecego głosu, co też przyszło mi łatwo. Sekcja rytmiczna można powiedzieć "mieszka za rogiem". Jeśli chodzi o gości, czyli na przykład Herbiego Hancocka, to dobierałem ich już według kryterium tego, czy będą pasować do tej koncepcji.
Produkcja albumu "Just A Funky Feel" odbywała się w Stanach Zjednoczonych i w Polsce. Dlaczego tak się stało?
Bardzo często podróżuję, więc potrzebowałem mieć kontrolę nad tym wszystkim. Cała muzyka była nagrana oczywiście w Nowym Jorku, ale pojedyncze miksy i mastering zostały wykonywane także w Polsce. Zdarzyło mi się także zrobić jedną dogrywkę w Łodzi.
Wspomniał pan nazwisko Herbiego Hancocka. Jak się panu z nim współpracuje, bo znacie się już od wielu lat?
Jak większość bardzo znanych ludzi, z którymi miałem okazję się spotkać, jest to bardzo miły, skromny i przyjazny człowiek. Poznaliśmy się w 1977 roku. Zagraliśmy wtedy razem na specjalnym przyjęciu wydanym z okazji podpisania przeze mnie kontraktu z wytwórnią Columbia. Od tamtego czasu zawiązała się między nami znajomość. Nie powiem, że przyjaźń, bo on mieszka w Kalifornii, a ja w Nowym Jorku, przez co raczej się nie widujemy. Spotykamy się jedynie wówczas, kiedy trzeba razem coś nagrać. Od czasu do czasu mailujemy do siebie i wymieniamy uwagi na temat sprzętu muzycznego, który nas interesuje.
Album "Just A Funky Feel" zadedykował pan "duchowi amerykańskiej wolności". Skąd taki pomysł?
Mając kilkanaście lat usłyszałem "Głos Ameryki" i obejrzałem parę filmów amerykańskich. Wtedy zakochałem się w tym kraju. W Polsce miałem dobrobyt, mieszkałem w bogatej rodzinie, ale ze swoją muzyką chciałem się przenieść właśnie tam. Nigdy nie chciałem uciec z Polski. Nigdy nie myślałem w tych kategoriach. Dla mnie to było śmieszne, że istnieją granice między krajami. Nie lubię Szwajcarii, ale podoba mi się ona pod jednym względem - ludzie mówią tam w siedmiu językach i nie ma problemu z komunikacją. Jako nastoletni idealista wiedziałem, że muszę wyjechać do Stanów i to zrobiłem. Jeśli chodzi o tego "ducha wolności"... W jednym z wywiadów powiedziałem niedawno, że 11 września popełniono gwałt na moich marzeniach. I tak rzeczywiście jest. Wierzę, że Amerykanie dadzą sobie radę z tą sytuacją i my, jako obywatele tego świata, też sobie z tym poradzimy. Wydaje mi się, że dzięki tej tragedii zaczynają się spełniać moje marzenia i świat jak nigdy dotąd zaczął szybko się jednoczyć.
Tego dnia był pan w Nowym Jorku?
Nie. Byłem w Łodzi i przez trzy dni leżałem w łóżku oglądając CNN. Byłem zszokowany i właściwie do dzisiaj jestem.
Kiedy przyjeżdża pan do Polski i gra koncerty, traktowane jest to jako ogromne wydarzenie. Czy nie odnosi pan wrażenia, że w Polsce traktowany jest pan bardziej jako gość?
Ja wszędzie czuję się jak w domu. Przez 15 lat nie miałem adresu. W wieku 23 lat kupiłem w Niemczech vana i wyruszyłem w trasę. Teraz mogę powiedzieć, że moim jedynym stabilnym domem jest obecnie ten położony w Nowym Jorku. Jest jeszcze wiele innych, rzadziej odwiedzanych przeze mnie domów. Nigdzie nie czuję się gościem. Ani w Łodzi, ani w Szwajcarii, która wyrządziła mi trochę zła, ani w Niemczech czy też w Szwecji. Dla mnie świat jest wielkim domem, z tym, że sypialnię i pokój dzienny mam w Nowym Jorku.
Pracuje pan nad muzyką do kilku projektów filmowych. Czy może pan powiedzieć o tym coś więcej?
Jeśli chodzi o muzykę do filmu "Eden", to jest to rzecz szalona i chyba bez precedensu. W tym normalnym fabularnym filmie, trwającym około 90 minut, jest bowiem tyle samo muzyki. To czyste szaleństwo. To bardzo trudne zadanie i jak na razie nie jestem w stanie ocenić, czy zakończy się sukcesem. Przede wszystkim dlatego, że nie potrafię być obiektywny w tych sprawach. Wydaje mi się jednak, że nie powinno być źle. Ocenią to inni. W przypadku "Nikifora" Krzysztofa Krauzego jest to ścisła współpraca z reżyserem. Jak na razie nie mam jeszcze pomysłu, ani pojęcia, jak ta muzyka ma brzmieć, ale od kilku dni coś we mnie się zbiera i chyba wkrótce pierwszy koncept będzie gotowy.
Czy jako autor muzyki do filmów stoi pan na stanowisku, że ma ona uzupełniać obraz, czy raczej żyć własnym życiem, także bez filmu?
Ciężko mi powiedzieć. Żeby coś nagrać, muszę się zakochać w pomyśle. Wtedy dopiero się rozpędzam i tworzę. Sam o sobie nie myślę jednak jako o kompozytorze muzyki filmowej. Na pewno nie jestem typowym przedstawicielem tej profesji. U mnie bardziej liczy się pasja i emocje, jakie mnie wiążą z projektem. Ogólnie jednak twierdzę, że są trzy rodzaje kompozytorów takiej muzyki. Są "filmowcy", którzy pomagają reżyserowi stworzyć klimat ilustrując obraz dźwiękiem, są "muzycy", którzy stawiają na dźwięki i czasami za bardzo odbiegają od powierzonych im zadań, tworząc muzykę nie do końca pasującą do filmu, ale bardzo dobrą i artystycznie wartościową. Trzeci rodzaj to połączenie dwóch pierwszych. Sam chciałbym należeć właśnie do tej ostatniej grupy. Na razie jednak najbliżej mi do tej drugiej.
Podobno uwielbia pan korzystać z komputerów przy komponowaniu swojej muzyki. Czy to z tej miłości zrodziła się koncepcja multimedialnej orkiestry?
Tak! Właśnie z tego wziął się pomysł prezentowania partytury na ekranie komputerowym. Właściwie 24 godziny na dobę spędzam w Internecie. Nawet kiedy podróżuję, korzystam z Sieci. Komputer stał się moim nieodłącznym narzędziem pracy. Czy tak będzie wyglądać orkiestra symfoniczna przyszłości? Tego nie wiem. W każdej dziedzinie życia zdarzają się tego typu próby i eksperymenty. Myślę, że z czasem będzie się z nich wydobywać te najlepsze rzeczy i być może komputery w jakiś sposób zawitają do orkiestry symfonicznej.
Ma pan za sobą wiele lat działalności scenicznej, a płyty przez pana nagrane ciężko byłoby szybko policzyć. Patrząc wstecz, co uznałby pan za najjaśniejszy punkt swojej kariery?
Rzeczywiście sam już nawet nie pamiętam wszystkich płyt, które nagrałem samodzielnie lub jako zaproszony gość. Muszę szczerze powiedzieć, że pierwszy "Urbanator" to taki jasny punkt. Zamiast zajmować się graniem, cztery lata chodziłem po wytwórniach, aby przekonać kogoś do wydania tego materiału. Ta płyta mogła się tak naprawdę ukazać już w 1990 roku, ale tak się nie stało. Oprócz tego oczywiście "Fusion". Ten projekt to była jedna wielka rodzina i wielka sprawa jak na tamte czasy. To dla mnie bardzo ważna sprawa i ważny życiowy sukces. Wtedy tak tego nie doceniałem, ale teraz już wiem. Oczywiście bardzo jestem zadowolony ze swojej gry na saksofonie. Obecnie, ze względów zdrowotnych, nie mogę już grać pełną parą, ale pierwsze lata mojej gry na tym instrumencie wydają mi się bardzo ważne.
A jest jeszcze coś, do czego pan zmierza, o czym pan marzy jako muzyk?
Bardzo dobre pytanie! Tak się dzieje, że od czasu do czasu osiadam na laurach, chociaż jestem pracoholikiem. Jednak, aby mieć jakąś energię do pracy, potrzebuję jakiegoś celu, do którego mógłbym zmierzać. Coraz częściej moja uwaga skierowana jest w kierunku jakiegoś projektu związanego z orkiestrą. Chcę nieco zmodyfikować multimedialną orkiestrę i ten nowy projekt przenieść do Carnegie Hall - to jest jeden z najważniejszych moich celów. Jak na razie nie został on zrealizowanych, bo to jest niemożliwe w Europie. Orkiestry tutaj, niestety, nie swingują, zresztą słuchacze też nie doceniają prawdziwego jazzu. Jazz w Europie jest przeintelektualizowany i wypaczony. Dwa festiwale, które mamy w Polsce, również nie prezentują prawdziwego jazzu. W Nowym Jorku jest już ten prawdziwy jazz i tam każda orkiestra symfoniczna swinguje. W związku z tym pisząc w Polsce zacząłem oszczędnie, tak aby nie wymagać od muzyków cudów, bo wiedziałem, że nasi muzycy nie dadzą rady. W tej chwili zacieśniam to wszystko i amerykanizuję, tak aby w Carnegie Hall naprawdę błysnąć.
Ma pan wykształcenie muzyczne. Czy wierzy pan jednak, że bez niego można być dobrym jazzmanem?
Oczywiście! Przez wiele lat współpracowałem z artystami, którzy nie mieli takiego wykształcenia. Muszę nawet powiedzieć, że dzięki nim przez kilka lat oduczałem się, że skończyłem jakąkolwiek szkołę. Poznałem wielu wspaniałych amatorów, z genialnym wyczuciem i pamięcią, którzy potrafili zagrać naprawdę trudne utwory w chwilę po ich usłyszeniu, bez patrzenia w nuty, na poczekaniu. Oczywiście, znajomość nut i wyszkolenie muzyczne może pomóc, często jednak jest przeszkodą, bo nie pozwala rozwinąć wyobraźni i powoduje, że są problemy z improwizacją.
Wracając jeszcze do przeszłości. Tworzył pan wiele różnych projektów muzycznych. Czy kiedy powstaje nowy, to oznacza to, że poprzednie przestają definitywnie istnieć?
Nie wiem... W sumie jest to naturalna kolej czasu. Nic nie jest zamykane definitywnie, ale jakoś też nie wyobrażam sobie wracania się do tych spraw. Sądzę, że to wszystko po prostu staje się kolejnym bagażem w moim plecaku życiowych doświadczeń.
W takim razie czy zauważa pan na naszym rynku jakichś młodych, zdolnych muzyków?
Tak. W końcu pojawili się tacy, którzy zaczynają grać po amerykańsku. Wasilewski, Hołownia, Miśkiewicz i jeszcze kilku innych... Scena jassowa to trzecia woda po kisielu i do mnie nie przemawia. Polski jazz ma wiele słabości. Przede wszystkim brak mu odpowiedniej oprawy. Nie ma fachowej prasy, wiele osób, które o nim piszą, nie ma o nim prawdziwego pojęcia. Nie ma prawdziwej krytyki. Krytykami stają się byli muzycy, którym nie wyszło. Poza tym jazz przegrywa już z innymi formami rozrywki, a w dodatku pogoń za pieniądzem nie sprzyja delektowaniu się tą muzyką - jazz stoi więc w tej chwili na straconej pozycji, głównie pod względem ekonomicznym. Muzycznie jeszcze sobie radzi. Właściwi ludzie nie są jednak doceniani.
Pan, jako ojciec Miki, na pewno będzie wiedział najwięcej o jej artystycznych planach. Czy jest szansa, że w końcu doczekamy się jej płyty?
Znając trudne i piękne życie artysty, na pewno nie chcę popychać jej w tym kierunku. Z drugiej strony jako muzyk, a nie ojciec, uważam, że jest bardzo utalentowana, ma w duszy to coś, co sprawia, że chce się jej słuchać. Nie ingeruję w jej twórczość. Zaczęliśmy parę projektów, które leżą niedokończone. Ona jest prawie dorosła i może sama decydować o tym, czy chce wydać ten album. Wydaje mi się jednak, że dorosła do tego i jest na to gotowa. Nie chcę być za to odpowiedzialny, ale sądzę, że wkrótce to się wydarzy.
Dziękuję za rozmowę.