Reklama

"Nie przejmuję się swoją karierą"

Z Philem Collinsem rozmawia Piotr Metz. -

Mógłbyś nam opowiedzieć o tym, jak nagrywałeś muzykę do filmu "Tarzan" wytwórni Disneya?

C: Tak jak zawsze siadasz przy syntezatorze z nadzieją, że jakiś dobry pomysł przyjdzie ci do głowy. W tym przypadku jednak piszesz opierając się na pewnej wymyślonej już opowieści, przynajmniej wiesz, o czym masz pisać. Kiedy robisz coś dla samego siebie, możesz sobie pozwolić na wszystko, również na to, by w pewnym momencie dać sobie spokój. Jeżeli piszesz na zamówienie, pod konkretną historię, konkretną scenę, w pewnym sensie jest ci łatwiej. Tym razem to miały być jakby kołysanki, piosenki, które sprawią, że dziecko przestanie płakać. Jako ojciec doskonale wiem o jakie piosenki chodzi. Po prostu siadam i zaczynam pisać, przekładam moje własne wyobrażenie na coś tak sprecyzowanego i wymiernego jak piosenka. To zresztą też nie jest wcale takie łatwe jak mogłoby się wydawać. Tak bardzo się bałem, że może mi się nie udać, że dałem z siebie wszystko, 150% siebie. Przez cały czas pracowałem, pracowałem, pracowałem, aż się udało.

Reklama

- Jak odebrałeś zaproszenie do napisania muzyki do filmu Disneya?

C: To mi bardzo pochlebiło. Oglądałem jego filmy, kiedy byłem dzieckiem, teraz też je oglądam z moją córką, zresztą z dwójką starszych dzieci również. Teraz moje najmłodsze dziecko zaczyna je lubić. Zawsze marzyłem o tym, abym mógł udzielić swojego głosu jakiejś rysunkowej postaci. Udało mi się to zresztą w bajce Spielberga. Nigdy jednak nawet nie śniłem, że kiedykolwiek będę mógł napisać muzykę do takiego filmu, bo według mnie one tak jakby były budowane na muzyce. Musisz być naprawdę bardzo dobrym kompozytorem, żeby się na coś takiego porwać. Kiedy ludzie od Disneya poprosili mnie o muzykę, zapytałem, czy są pewni, że chodzi im o mnie, bo sam nie byłem pewien, czy dam sobie radę z takimi musicalowymi piosenkami.

Nigdy nie napisałbym takich piosenek jak "Be My Guest", czy "A Whole New World". Powiedziałem, że po prostu nie wiem, czy mi się to uda. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Oni na to, że wcale nie chcą, bym pisał piosenki w tamtym stylu, że chcą, abym był sobą. Mówią, że według nich to co gram zazwyczaj doskonale będzie pasowało do filmu, który chcą zrobić. Od tej pory zacząłem więc patrzeć na to z zupełnie innej strony. Ciągle czułem poważne ciśnienie, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że chodzi o to, bym był sobą, abym był naturalny, żebym nie starał się wczuwać w kogoś innego.

Zresztą staniała jeszcze inna sprawa. Kiedy zabierałem się do pracy nad muzyką, nie wiedziałem, że mam też śpiewać piosenki, myślałem, że piszę je dla aktorów, którzy będą podkładać głosy. Zaraz po otrzymaniu propozycji zacząłem pisać. To było dość dawno, w październiku 1994 roku. Wtedy właśnie dostałem tę propozycję i od razu zabrałem się do pracy, zresztą dużo wcześniej niż tego ode mnie wymagano. Powiedziano mi, że dadzą mi znać, kiedy będę mógł zacząć tworzyć, ale ja i tak zabrałem się do pracy, bo bałem się, że nie zdążę tego zrobić na czas. Pomyślałem sobie: "Do roboty, przynajmniej zarzucę ich propozycjami, być może coś z tego się im spodoba".

Dałem im bardzo dużo różnych piosenek. Cztery z pięciu piosenek, które znalazły się w filmie, a raczej ich szkielet, miałem już podczas wstępnego spotkania z twórcami filmu. Na podstawie ich reakcji wprowadziłem zmiany. Jest taki moment w filmie, kiedy Tarzan po raz pierwszy zabija i przez to staje się członkiem małpiej społeczności. W tym momencie wprowadzono zmiany. Twórcy nie chcieli piosenki podczas tej sceny. Kompozycja została jednak wykorzystana w innym miejscu. Ta scena nie dawała mi za bardzo możliwości napisania dobrego tekstu. Ta piosenka "The Song Of Man" została wykorzystana później w scenie, w której pokazano jak Tarzan dorasta. Z pięciolatka staje się dwudziestolatkiem. Refren tej piosenki brzmi - "Spójrz w niebo, niech dobre duchy uczynią cię wolnym", to wszystko było już gotowe podczas tego wstępnego spotkania.

Wymyśliłem to pisząc tę piosenkę. Jeżeli w tym czasie byłbym zaangażowany w sto innych projektów, gdybym nie był w pełni oddany tej sprawie, to byłaby naprawdę ciężka praca, ale byłem tak bardzo oszołomiony tym, że zaproszono mnie do współpracy, że... i możesz to sprawdzić przepytując innych, że zawsze mogli się do mnie dodzwonić. Za każdym razem, kiedy dzwonili do mojego domu, to ja odbierałem telefon. Nie tak jak to jest w przypadku innych - "Bardzo mi przykro, pan senator nie może się teraz z panem spotkać".

Musisz być dyspozycyjny. Musisz stanowić część ekipy. Wiesz, przez cztery lata chodzisz od domu do domu z aktówką akwizytora, ale w końcu stajesz się pełnoprawnym pracownikiem.

-

Jak na "Tarzana" zareagowały twoje dzieci?

C: Moja najstarsza córka jest aktorką. Uważa, że świetnie się stało, że coś takiego mogłem zrobić. Widziała już ten film parę razy. Mój syn jeszcze go nie widział.

- A ile ma on lat?

C: Skończył 22 lata. Jest perkusistą. Praca z nim jest naprawdę ciężka, to jak łowienie ryb. Zarzucasz wędkę i starasz się go przyciągnąć w jedno miejsce. Moja najmłodsza córka Lily nie tylko widziała film, ale na dodatek jeszcze w nim śpiewa, w chórze dzieciaków. Była w studiu, kiedy nagrywaliśmy piosenkę z grupą N'Sync, bo to jest jeden z jej ulubionych wykonawców. Mieszka w Los Angeles, więc nie miała problemu z dotarciem do studia. Widziała zresztą wszystkie materiały zrobione do filmu, znała moją muzykę, zabierałem ją na większość spotkań. To nie było dla niej nic nowego.

- A jak to się stało, że to właśnie ona została zaangażowana do tego chóru?

C: Chyba doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że jest to bardzo kazirodczy przemysł. Twórcy potrzebowali do filmu dziecięcy chór, który mógłby zaśpiewać parę linijek tekstu piosenki "Two Worlds". Chris zaprosił swojego syna, producentka swojego. Po prostu ściągnęliśmy do studia wszystkie nasze dzieci, które potrafią śpiewać. Zebrało się ich trochę, bo wszyscy w ekipie mają dzieci. Moja córka też zapytała, czy może zaśpiewać. Odpowiedziałem, że oczywiście.

- Czy nie pociąga ją kariera gwiazdy i czy jako ojciec nie odradzałbyś jej tego?

C: Przecież ona ma obecnie tylko 10 lat! Rok temu mówiła, że chce zostać osobą sprawdzającą rachunki w supermarkecie - wiesz, ona jeszcze na pewno nie zdecydowała, kim będzie chciała zostać w przyszłości. Tak więc na razie nie martwiłbym się tym. Trochę inaczej jest z dwójką moich starszych dzieci. Syn wydał niedawno swoją pierwszą płytę, a córka jest aktorką. Doskonale wiem, jak ciężko jest zaczynać w tej branży, zwłaszcza obecnie.

Oczywiście, świat filmu różni się nieco od świata muzyki. Muzyka, głównie z powodu dominacji telewizji muzycznej, jest teraz bardzo plastikowym światem. Wszystko dzieje się tak szybko. Możesz być wielką gwiazdą jednego dnia, a drugiego nikt już o tobie nie pamięta. Kiedy ja zaczynałem, zdobywanie popularności było powolnym, stopniowym procesem. Musiałeś postawić fundament pod twój sukces, trafić do ludzi, którzy byli gotowi za tobą pójść. Teraz rzadko się to zdarza, chociaż ciągle jeszcze istnieją zespoły, które ciągle grają w klubach i college'ach, ale nie jest im już tak łatwo.

-

A jak dzieci oceniają twój sukces?

C: Nie postrzegają mnie przez ten pryzmat, widzą we mnie przede wszystkim ojca, a na tym polu poniosłem raczej porażkę, przynajmniej jeżeli chodzi o czas, jaki im poświęcałem. Teraz staram się być na każde ich zawołanie, staram się ze wszystkich sił. Mam lepszy kontakt ze swoimi dziećmi teraz niż kiedykolwiek wcześniej, bo częściej się z nimi widzę, bo są starsze i same mogą wybierać co chcą robić. Na pewno dostrzegają mój sukces, ale nie postrzegają tego w ten sposób.

Tak naprawdę to nawet nie wiem, czy mój syn słyszał moją ostatnią płytę. Po prostu nie rozmawiamy nigdy na ten temat. Rozmawiamy ze sobą jak normalna rodzina, a nie jak ojciec i reszta świata.

- Mieszkasz obecnie w Szwajcarii, czy tęsknisz za rodzinną Anglią?

C: Nie, tak naprawdę to brak mi tylko paru przyjaciół, w sumie tylko ich. Teraz, kiedy mieszkam w Szwajcarii, nawet częściej spotykam się z rodziną niż wtedy, kiedy mieszkałem w Anglii. Dużo mniej czasu zabiera im teraz dotarcie do Szwajcarii niż na moją wsypę w Anglii. Na pewno nie brakuje mi Anglii aż do tego stopnia, abym miał tu wrócić. Na pewno nie mieszkam w Szwajcarii z powodu podatków.

Wiem, że nie o tym dzisiaj mówimy, ale mogę powiedzieć, że mieszkam tam, bo zakochałem się w kobiecie, która tam właśnie mieszka. Ona tam mieszka, więc ja się przeprowadziłem, żeby być bliżej niej. Jeżeli mieszkałaby w Antwerpii, zamieszkałbym w Antwerpii. Jeżeli mieszkałaby w Tuluzie, pojechałbym za nią do Tuluzy. Tak się jednak złożyło, że mieszka w Genewie.

- Niektóre brukowce twierdziły, że ożeniłeś się z Orianą, gdyż jest ona w ciąży.

C: Nie, nie jest w ciąży. Planujemy jednak powiększenie rodziny. Nie mamy jeszcze dzieci, ale będziemy je mieć, mam przynajmniej taką nadzieję.

- Wspomniałeś przed chwilą, że poniosłeś porażkę jako ojciec. Jak to rozumieć?

P: Nie, tak naprawdę nie uważam, że poniosłem porażkę jako ojciec. Powiedziałem to tylko tak sobie. Dorastałem w rodzinie, w której ojciec zawsze był w domu. Moje dzieci natomiast dorastały w rodzinie, w której czasami, nie zawsze z mojego wyboru, nie było mnie w domu. Moje pierwsze małżeństwo się rozpadło, ale nie z mojego powodu. To nie było tak - to nie ja byłem tą osobą, która zerwała. Tak więc po prostu nie było mnie tam, gdzie powinienem być przez cały czas. Po pierwsze dlatego, że moja była żona postanowiła uciec jak najdalej ode mnie, na drugi koniec Kanady. Na szczęście jako muzyk miałem okazje czasem bywać w tamtych stronach, ale gdybym pracował na przykład w banku, w ogóle bym ich nie widywał.

-

Mówisz o tym bardzo szczerze i otwarcie...

C: Tak, dlatego że parę lat temu pojawiły się w prasie dosyć niefortunne i niepotrzebne artykuły o mnie i moich dzieciach. To nawet nie była prawda. Teraz mam z dziećmi dużo lepszy kontakt niż kiedykolwiek wcześniej i to jest dla mnie najważniejsze. Doszliśmy do wspólnego porozumienia. Mówię teraz o dwójce starszych, bo z Lily mam dobry kontakt od samego początku.

- Parę razy wspomniałeś ojca, takie wielkie wrażenie na tobie wywarł?

C: Mój tata zmarł w 1972 roku, zanim jeszcze odniosłem jakikolwiek sukces z Genesis. Nigdy nie podobało mu się, że jestem muzykiem. Chciał, żebym został aktorem. Dobrze to pamiętam. To zresztą taki stereotyp. On po prostu nie chciał zrozumieć tego co się działo w muzyce, sam lubił tylko Gilberta O'Sullivana. Nie chcę brzmieć jak ojciec, nie chcę ścigać się MTV, bo po prostu rozumiem ten świat.

- Ponoć największym problemem było dla Ciebie napisanie tematu "Trash In The Camp", a wydaje się, że jest to twoja ulubiona piosenka?

C: Szczerze mówiąc, bardzo cieszę się widząc, że coś, co stanowiło taki problem, tak bardzo się teraz podoba. Wydaje się, że wszystkim się ten utwór bardzo podoba. Problemem był fakt, że tak naprawdę nie ustaliliśmy, kto tworzy pierwszy. Podczas jednego z pierwszych spotkań, na których omawialiśmy brzmienie muzyki, powiedziano mi, że będzie taka scena, w której małpy trafiają na zaśmiecone obozowisko. To miał być powrót do takich klasycznych disneyowskich scen. Coś bardzo barwnego i bajecznego, z latającymi słoniami i tak dalej. Coś, czego już teraz raczej się nie ogląda.

Zapytałem ich, co mam napisać, a oni, że jeszcze nie wiedzą. Więc pytam, jak mam się do tego zabrać. Oni, że jeszcze nie wiedzą. Poszedłem do domu, poprosiłem ich o podesłanie mi paru obrazków z tym co małpy mogłyby robić na takim obozowisku. Przyszli do mnie z obrazkami, na których było wszystko, co małpy mogły znaleźć w tamtych czasach w tego typu obozowisku. Miały się przede wszystkim obrzucać, wszystkim się bawić: rozbijać okulary, rzucać butelkami, zgniatać puszki. Miałem pomysł na pewien dźwięk. Przyszło mi to głowy kiedy wpatrywałem się w te małpy na zdjęciach, które tak jakby wyskakiwały z książki jedna po drugiej. Podsunąłem im parę pomysłów, na które wpadłem, oni również podsunęli mi parę propozycji. Nagrałem pierwszą taśmę demo i opowiadałem im o poszczególnych dźwiękach.

Dźwięk pierwszy to może być to i to, dźwięk drugi tamto. Wtedy dopiero ruszyła cała maszyna. Zaczęli rysować. Pięć czy sześć razy musiałem poprawiać tę piosenkę. Chyba dokładnie z sześć razy, gdyż dotarłem do miejsca, gdzie miałem napisane rytm numer 6. Za każdym razem, kiedy coś dodawali, musiałem brać się do pracy od samego początku, bo nie lubię pracować na komputerze. Wszystko nagrywam sam, na żywo.

Ta piosenka stanowiła więc pewien problem. Bo za każdym razem, kiedy chcieli coś zmienić, musiałem iść do domu, znowu ją nagrać, zawsze więc brzmiało to trochę inaczej, nawet przez przypadek Zresztą w końcu nawet podesłali mi do domu faceta z komputerem. Zaczął to wszystko nagrywać na swój sprzęt i jakoś w końcu zaczęło się kręcić. Usłyszałem, co ma mi do zaproponowania i mówię, że to najcichszy głos dźwięk, jaki może ze swojego sprzętu wydobyć (nuci i uderza palcami o blat). To było pomyślane jako taka zabawa tempem piosenki.

Usłyszeli to i obudowali animacyjnie. Za każdym razem, kiedy w czasie ostatnich dwóch latach przyjeżdżałem do Los Angeles, wpadałem do nich na chwilę, żeby coś poprawić. Byłem u nich przynajmniej raz na miesiąc. Zawsze trzeba było coś dodać do "Trash In The Camp". Tam się naprawdę dużo dzieje, musi więc być słychać bardzo dużo dźwięków. Musiałem je wszystkie nagrywać sam, bo za każdym razem chodziło o rytm, tempo. Było to niezwykle ważne, bo po raz pierwszy w filmie miały pojawić się piosenki oparte na perkusji i basie. Nigdy wcześniej tego nie robili. Te wszystkie rzeczy - jak spadające drzewa, czy kłapiące zębami krokodyle - muszą zmieścić się w rytmie, bo w innym przypadku nie będzie to współgrało z piosenką.

Zazwyczaj, jeżeli muzykę gra orkiestra, kiedy jest to bardziej płynne brzmienie, nie zwracasz na takie rzeczy uwagi. Jeżeli masz jednak miarowo wybijany rytm, musisz dokładnie dopasować każdy efekt dźwiękowy. Powiedziałem więc, że ja się tym muszę sam zająć. Tak więc każdy efekt dźwiękowy, który ma coś wspólnego z rytmem piosenki, nagrywałem sam. To zresztą była doskonała zabawa, te wszystkie puszki, garnki, grzechotki. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. To była świetna zabawa.

-

Chciałbyś w przyszłości zrobić raz jeszcze coś podobnego?

C: Tak, prowadzę właśnie z nimi rozmowy, to znaczy wiem, że chcą mi coś zaproponować. Musimy jeszcze dojść do porozumienia. Na razie nie mogę więc pertraktować z nikim innym. Chciałbym jeszcze kiedyś coś takiego zrobić, o ile oczywiście nie znaczyłoby to, że się powtarzam i o ile, oczywiście, będzie to wystarczająco dobra historia.

- A czy nie chciałbyś udzielić postaciom z filmu swojego głosu?

C: Tak, zresztą była o tym już mowa. Ale tak naprawdę jedyna postać, jaką mógłbym dubbingować, aby to miało jakikolwiek sens, to Tarzan. Bo przecież to ja śpiewam piosenki i opowiadam tę historię. Ale twórcy nie chcieli, by Tarzan śpiewał, czy nawet, aby to był podobny głos do głosu Tarzana. Myślę, że dobrze się stało, że trzymałem się od tego z daleka. Albo podkładanie głosu, albo muzyka.

- Lubisz jednak grać, wystarczy przypomnieć film "Buster"?

P: Tak, lubię, zresztą po Busterze był "Frauds [w Polsce znany jako "Phil 'Oszust' Collins"]. To był naprawdę dobry film, który powstał jakieś cztery lata po pierwszym.

- Jednak nie śpiewałeś w nim...

C: Nie, zrobiłem to zresztą świadomie. Powiedziałem: "Nie proście mnie, żebym pisał muzykę do filmu, w którym gram." Jedynie w przypadku Bustera zrobiłem wyjątek.

- A nie chciałbyś tego powtórzyć?

C: Nie, dlaczego, ciągle mi się to podoba, znowu miałbym ochotę w czymś zagrać. Naprawdę bardzo to lubię. Nie tylko nie sprawia mi to bólu, ale nawet bardzo to lubię. Ale od ostatniego filmu, albo to co mi proponowano w ogóle mnie nie pociągało, albo byłem akurat zajęty pracą, robiłem coś innego. Podczas pracy nad Tarzanem pojechałem aż na trzy trasy koncertowe - dwa razy z big bandem i raz promując album "Dance Into The Light". Poza tym wydałem w między czasie dwie płyty. Jednak najwięcej czasu podczas ostatnich 4, 5 lat zajmował mi "Tarzan".

- Robisz wiele różnych rzeczy, na przykład sprawa z big bandem. Czy potrzebujesz tego, żeby ciągle móc tworzyć?

P: To wszystko zawdzięczam tym ludziom. Oni robią to co lubią, to wszystko co potrafią. Cały projekt z ich strony i mojej polegał na zrobieniu czegokolwiek jak największymi środkami, tak, by móc nawet poprzestać na niczym, byle tylko sprawiło ci to radość. O to dokładnie nam chodziło. Niektórzy z nas naprawdę bardzo lubili to co robiliśmy, bo przecież zajmowaliśmy się naprawdę interesującą rzeczą.

Dla mnie zresztą to było coś, czego jeszcze nie próbowałem, mimo że tak naprawdę wcale tego nie potrzebowałem. Nie potrzebuję przecież zakłopotania wynikającego z porażki. Mógłbym spokojnie pójść sobie teraz na emeryturę, prowadzić całkiem komfortowe życie i w ogóle nie ryzykować, że mogę ponieść porażkę. Mógłbym spokojnie bez tego przeżyć, ale sprawiało mi to wielką frajdę, właśnie dlatego, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. O to, według mnie, w tym wszystkim chodzi.

Niestety, tak się składa, że dźwigam na swoich barkach całą moją karierę. Kiedy wchodzę do pokoju, to cała moja historia ciągnie się za mną, tak więc nikt nawet nie może mnie traktować jako kogoś, kto wykonuje teraz taką a nie inną pracę, bez najmniejszego związku z przeszłością, zawsze przecież coś się komuś kojarzy.

-

Pojawiły się głosy, że fakt, iż robisz teraz muzykę dla dzieci oznacza, że się wypaliłeś. Co sądzisz o takich opiniach?

P: Tak naprawdę nie wiem od czego zacząć. Wydaje mi się, że większość ludzi lubi, aby inni robili przez cały czas to co robią. Jesteś tak a nie inaczej zaszufladkowany, tak więc ludzie chcą moc otworzyć tę szufladkę ze świadomością, że mogą spokojnie włożyć sobie do odtwarzacza każdą twoją nową płytę i usłyszą to, czego się spodziewają. Ale ja nie zamierzam zostać na zawsze w tej szufladzie. Być może jestem przez to swoim największym wrogiem.

Robię to, co mi odpowiada, nie przejmuję się rozwojem mojej kariery. Nie zastanawiam się, co będzie dobre dla mojej kariery. Robię to, na co mam ochotę. Lubię brzmienie big bandu, to z nim gram. Ludzie idą do sklepu, kupują płytę i pytają: "Kto to śpiewa, kto gra na perkusji?", nawet jeżeli wiedzą, że to jestem ja. Robię wiele rożnych rzeczy, sądzę, że przez to mieszam ludziom w głowach. Nie wydaje mi się jednak, bym teraz nagrywał płyty dla dzieci. Na pewno tak nie jest. Nie wiem nawet jak się robi.

Oglądam MTV, ale szybko staram się zapomnieć to co widzę. To nie dla mnie. Nie jestem jak mój ojciec. Wcale nie muszę wiedzieć, co 19-, 20-letnie dzieciaki lubią najbardziej. Robię to co lubię. Cieszę się, że kiedy dorosłem, mam możliwość robienia czegoś, co doskonale mi odpowiada, czyli pisać muzykę filmową. Tak się złożyło, że mój pierwszy film jest animowany. To dopiero początek i jestem naprawdę dumny i szczęśliwy, że to zrobiłem, a poza tym poszerza to moje horyzonty, a o to mi przecież chodzi, przesuwa granice moich zainteresowań.

Jeżeli skręcę sobie przy tym kark, nie ma sprawy, ale przynajmniej tego spróbowałem. W każdym razie wcale nie szykuję sobie miejsca, nawet bym tego zresztą nie chciał, na półce z muzyką z MTV. Nie chodzi o to, że tego nie lubię, nie zrozum mnie źle, po prostu mi to nie odpowiada i nie chcę tworzyć takiej muzyki. W każdym razie nie muszę.

Zawsze lubiłem coś zmienić. Od lat 70., jeszcze w czasach zespołu Genesis, lubiłem się w coś zaangażować, przez cały czas pojawiało się coś nowego w moim życiu muzycznym. To kwestia doświadczenia, czy w coś wchodzisz czy nie. Możesz pójść bezpieczną drogą i pomyśleć sobie, że możesz skręcić sobie kark, czy utknąć w śniegu, więc lepiej będzie w ogóle zostać w domu. A ja chcę wyjść i zobaczyć co się stanie. To dla mnie dużo bardziej interesujące.

Rozmawiał: Piotr Metz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zabawa | rytm | MTV | kontakt | metz | dźwięk | piosenka | małpy | film | ojciec | piosenki | Piotr Metz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy