"Koniec z megalomanią"
Kariera angielskiej grupy Suede rozpoczęła się wręcz bajkowo - jeszcze zanim wydała pierwszą płytę, prasa muzyczna obwołała ją "Najlepszym Nowym Zespołem w Wielkiej Brytanii". Debiutancki album z 1993 roku potwierdził tę opinię, a Suede rozpoczęli renesans brytyjskich zespołów gitarowych znany jako Brit-pop. Byli pierwszym alternatywnym zespołem, który otrzymał prestiżową nagrodę Mercury Music Prize. Później grupa przetrwała kryzys Brit-popu, poradziła sobie nawet ze zmianami w składzie, a zwłaszcza z odejściem gitarzysty Bernarda Butlera. W październiku 2002 r. ukazał się długo oczekiwany album Suede, zatytułowany "A New Morning". Jest to piąta płyta w dorobku grupy, a pierwsza wydana po trzyletniej przerwie. Z gitarzystą Richardem Oakesem o pozytywnym myśleniu, zmianach personalnych, pracy nad nowym albumem i Celine Dion, rozmawiał Maciek Rychlicki.
Wasz nowy album "A New Morning" brzmi wyjątkowo optymistycznie. Czy to oznacza również, że zamiast charakterystycznej dla Suede czerni, zaczniecie się teraz ubierać na kolorowo?
Tak, teraz zastanawiamy się, które kolory wybrać! (śmiech) A tak szczerze, to nie uważam, żeby moje ubrania odzwierciedlały kiedykolwiek to, co gra Suede. Nowy album ma faktycznie dość optymistyczny wydźwięk, ale ostatnio w naszym życiu również jest całkiem w porządku. Minione miesiące spędziliśmy na graniu podczas różnych europejskich festiwali i były to jedne z naszych najbardziej udanych koncertów. Nie możemy już się doczekać dalszego ciągu trasy.
A co w dzisiejszych czasach było dla was źródłem takiego pozytywnego myślenia?
Tu nie chodzi o jakieś wielkie radości. Po prostu w zespole nareszcie zaczęło się dobrze dziać. Każdy album, który dotychczas nagraliśmy, był dokładnym odzwierciedleniem naszej kondycji w momencie jego powstawania, nastrojów, jakie wśród nas panowały. Dlatego poprzednia płyta "Head Music" jest właśnie tak mało spójna i chaotyczna. Przez te trzy lata wiele rzeczy nauczyliśmy się robić wspólnie. Szukaliśmy nowych sposobów pisania piosenek, inaczej zaczęły wyglądać nasze próby. Musieliśmy uczyć się tego niemal od początku, bo wyraźnie brakowało nam tego przy "Head Music". Uporaliśmy się z własnymi demonami, zwyciężyliśmy parę bitw, w międzyczasie przyjęliśmy też do grupy nowego członka: rozstał się z nami Neil Codling, a na jego miejsce przyszedł Alex Lee. Wszystkie te zmiany spowodowały, że powiało świeżością, a w związku z tym i pewną nadzieją. Tą płytą chcemy pokazać wszystkim, że życie na prawdę może być czymś interesującym!
Wspomniałeś o nowej postaci w szeregach Suede, czyli Alexie Lee. Opowiedz o nim coś więcej.
To już prawdziwy weteran muzyczny. Od początku lat 80. grał w The Blue Aeroplanes, w latach 90. współtworzył grupę Strangelove, która supportowała nas podczas trasy "Dog Man Star Tour". Już wtedy zauważyliśmy, że są naprawdę bardzo dobrzy i po rozpadzie zespołu uważnie śledziliśmy, co dzieje się z poszczególnymi jego członkami. Alex był bardzo aktywnym gitarzystą, ciągle nagrywał jakąś muzykę dla telewizji, pracował z The Warm Jets i Lupine Howl. Po raz pierwszy pomógł nam zastępując Neila podczas trasy "Head Music Tour", kiedy ten cierpiał na syndrom chronicznego zmęczenia i nie mógł grać z nami na każdym koncercie. Tak więc już wtedy był blisko zespołu. Później zaproponowaliśmy mu pisanie z nami nowych kawałków na płytę - zanim jeszcze Neil się z nami rozstał - więc można powiedzieć, że był już z nami od 1999 roku. Dlatego też kiedy w marcu 2001 r. Neil ogłosił, że opuszcza zespół, pierwsze co zrobiliśmy, to wykonaliśmy telefon do Alexa, a on bardzo chętnie zgodził się zostać regularnym członkiem Suede.
Ale dopiero teraz, przy okazji wydania nowej płyty, staje się osobą publiczną. Czy wobec sympatii, jaką fani zdążyli obdarzyć Neila, nie jest on w podobnej, niewygodnej pozycji, w jakiej ty sam byłeś 8 lat temu, zastępując uwielbianego Bernarda Butlera?
Trochę tak i trochę nie. To przykre, jeżeli pracuje się z grupą już jakiś czas, a jest się pytanym tylko o to, czy o przyjęciu zdecydowało to, że ma podobną fryzurę jak Neil. Przyznasz, że to trochę denerwujące. Jednak to dobrze, że dołączył do nas w tzw. "cichym okresie", kiedy niewiele było o nas w mediach i miał czas zaznajomić się ze wszystkim, co wiąże się z byciem członkiem Suede. Kiedy ja dołączałem do grupy, była bardzo nerwowa sytuacja: prawie w biegu wręczono mi gitarę i kazano jechać w trasę promującą płytę "Dog Man Star". Tak więc było to dwie zupełnie różne okoliczności. Nie mogę jednoznacznie powiedzieć, co było dobre a co złe w jednej i drugiej sytuacji. Po prostu nieraz takie jest życie, ale skoro ja sobie poradziłem, to on sobie też poradzi.
Wróćmy do płyty. Kiedyś ktoś określił waszą muzykę nie jako Brit-pop, ale brett-pop [od imienia wokalisty Suede, Bretta Andersona]. Czy to właśnie taki specyficzny pop znaleźć można na "A New Morning"?
Tak, chcę zaznaczyć, że w dalszym ciągu gramy pop. Jestem dumny z prostoty utworów na płycie, to coś, czego bardzo długo nie potrafiliśmy osiągnąć. To prawdziwa sztuka przekazać wszystkie emocje i wzruszać ludzi najprostszymi środkami, bez zmuszania do rozwiązywania jakiś łamigłówek. Ten problem istniał chyba przy "Head Music", kiedy trzeba było najpierw skoncentrować się na melodii, potem znaleźć przekaz utworu i gdzieś po drodze traciło się całą duszę nagrania. Ten album jest o wiele prostszy w odbiorze. Słuchając go masz wrażenie, że jakby ktoś cię przytulał - jest taki ciepły i miły... Znajdziecie na nim wiele elementów bardzo popowych, tak jak w "The Beautiful Looser", "Obsession" czy "Positivity". Ale są tu też bardziej mroczne klimaty, coś z dawnych lat - weźmy choćby "When The Rain Falls" czy "Lost In TV". Wszystkie są jednak czymś, z czego jesteśmy bardzo dumni.
Czy zgodzisz się z opinią, że najprostsze piosenki pisze się najtrudniej?
Oczywiście, że tak! Jeżeli napiszesz piosenkę, która nie jest sama w sobie zbyt udana, to stosujesz różne chwyty, żeby nią sobą zainteresować: trwa 15 minut, kładziesz na nią tonę 'makijażu', typu pobrzmiewające smyki czy obowiązkowa solówka na gitarze. A tak naprawdę obdarta z tych wszystkich ozdobników nie reprezentuje sobą zupełnie nic. W Suede panuje teraz zasada: upraszczać jak tylko się da. Jest na płycie wprawdzie kawałek pod tytułem "Astrogirl", który sam w sobie jest dość skomplikowany, ale pomysł na niego od początku był dość przejrzysty. Jeżeli możesz coś przedstawić za pomocą minimum środków, jest to wówczas dziesięć razy lepsze niż miałbyś tworzyć kolejną wersję "Dark Side Of the Moon".
Kiedy po roku pracy odrzuciliście prawie całą płytę nagraną z Tony Hofferem (wcześniej m.in. Beck) i zatrudniliście do jej powstania nowego producenta, Stephena Streeta, to przyszliście do niego z zupełnie nowym materiałem, czy po prostu ponownie przearanżowaliście utwory napisane już przy tamtej okazji?
I tak, i tak. Z Tonym pracowaliśmy na przykład nad "Lost In TV", "Positivity" czy "The Beautiful Loser", czyli kawałkami, które ostatecznie znalazły się na płycie. Powstało wtedy 6 czy 7 naprawdę fajnych kompozycji i 4-5 takich bardzo przeciętnych. Kiedy zerwaliśmy z nim współpracę, odrzuciliśmy te gorsze, ale lepsze postanowiliśmy jednak zachować. W czasie sesji ze Stephenem doszło jeszcze kilka nowych numerów: "Obsesion", "Astrogirl", "Streetlife" czy "One Hit For The Body" - dla mnie chyba najlepsze kawałki z płyty. W zespole mamy bardzo prężnie działającą "kontrolę jakości" - surowym okiem oceniamy coś nie tylko przed czy po nagraniu, ale również i w trakcie.
A czy fani kiedyś będą mieli okazję usłyszeć ten odrzucony materiał nagrany z Tonym?
Tak, to już oficjalna informacja: każda płyta po włożeniu do komputera. zawierać będzie sekretny link do specjalnej strony internetowej, z której będzie można ściągnąć całą alternatywną wersją płyty, czyli wersje nagrane z Tonym i pierwotne wersje demo niektórych utworów. Dzięki temu będzie można poznać całą drogę, jaką przeszliśmy nagrywając ten materiał, prześledzić rozwój niektórych utworów. Gdybym był fanem naszej kapeli, to pewnie bardzo interesowałyby mnie takie ciekawostki.
A czy jednym z powodów udostępniania tego materiału teraz nie jest obawa, że po latach, gdy zespół przestałby już istnieć, wasza wytwórnia mogłaby opublikować coś, co nigdy nie było według was na tyle dobre, żeby ujrzeć światło dzienne?
Niektórzy mogą to faktycznie odbierać jako asekurację, ale jak na razie nie zamierzamy się rozwiązywać, i tym samym wyciskać z fanów dodatkowe pieniądze za takie rarytasy. Z drugiej strony, jeżeli ludzie z góry wiedzieliby, że coś jest słabe, to na szczęście nikt by tego nie kupił! (śmiech)
Po pożegnaniu z Tonym zatrudniliście Stephena Streeta, człowieka odpowiedzialnego kiedyś za "stary, dobry brit-pop". Czy w ten sposób chcieliście przenieść się z powrotem do tamtych dobrych, wygodnych czasów?
W żadnym wypadku. Stephen to rewelacyjny producent. Kiedy jednak wymienia się jego nazwisko, wszystkim przychodzi do głowy tylko Blur czy The Cranberries. I udało mu się z tymi zespołami, choć gdy patrzę teraz na okres szału na Brit-pop, widzę że tak naprawdę większość z tych piosenek była koszmarna! (śmiech) Kolesie chwalą się: "jak fajnie jest być Brytyjczykiem" i wychodzą przy tym na bandę frajerów. Ale jak już mówiłem, bardzo podoba nam się to, czego dokonał Stephen i okazało się nawet, że on też od dawna chciał z nami pracować. Był idealnym człowiekiem do tej płyty - w mig łapał, o co chodzi w danym kawałku i tylko delikatnie podrasowywał go elektroniką czy innymi technicznymi smaczkami.
A nie ciągnęło was w stronę nowoczesnych, modnych teraz producentów, jak np. Fatboy Slim, z którym obecnie nową płytę nagrywa Blur?
Wszystko zależy od tego, jaką płytę chcesz zrobić. Nie mam nic przeciwko temu, że Blur chcą mieszać swój styl z muzyką, z jakiej znany jest Fatboy Slim. W tym wypadku to właśnie on jest dla nich idealnym producentem płyty. Każdy zespół jest inny, nie obowiązują tu żadne reguły. Nie czuję się uprawniony do doradzania komuś, co ma robić. Dla mnie Stephen jest dla bardzo nowoczesny. I ponadczasowy. To dwie różne sprawy, które jemu akurat udało się połączyć.
W pierwszych latach rozkwitu Suede, za wszystkimi utworami stała spółka producencka Anderson & Butler. Jak to wygląda teraz?
Bardzo różnie. Kiedyś, nawet już po moim przyjściu, wszystko było dokładnie rozplanowane: "teraz piszę utwory na tę płytę, potem jedziemy w trasę, a zaraz po niej napiszę kawałki na następną". Ale trudno, wszystko jest do zaakceptowania. Teraz sprawa wygląda inaczej. Jak na obrazach Jacksona Pollocka - podczas grania prób wymieniamy się wszystkimi pomysłami, jakie nam przyjdą do głowy. Koniec z megalomanią, w której była tylko jedna osoba od komponowania muzyki i pisania tekstów. To znaczy dalej tylko jedna osoba pisze teksty, ale to chyba nawet z korzyścią dla was! (śmiech) Teraz jesteśmy zespołem i pracujemy w zespole, a do tego naprawdę trzeba dojrzeć. Każdy z nas ma nieraz swoje humory, ale wiemy, kiedy należy odstawić je na bok, żeby nie przeszkadzały innym.
Teraz chciałbym zapytać cię o kilka konkretnych utworów z płyty. Pierwszy to "Lost In TV". Rok temu ukazało się wasze DVD pod tym samym tytułem. Czy utwór nazwaliście tytułem DVD, czy odwrotnie?
W tym czasie utwór "Lost In TV" był już gotowy i wiedzieliśmy, że na pewno znajdzie się na nowej płycie. Byliśmy z niego na tyle dumni, że postanowiliśmy nazwać tak nasze DVD. To teraz prawdziwa "perła" na albumie.
Podczas gdy na wcześniejszym albumie znajdował się utwór "The Beautiful Ones", na nowej płycie jest kompozycja "The Beautiful Loser". Niektórzy podejrzewają, że tak oto sportretowaliście zmianę, jaka na przestrzeni lat zaszła w waszych fanach...
(śmiech) To mi nawet nie przyszło do głowy... Ale ważne, że nadal są "piękni", no nie?! Co tam reszta...
Pozostając przy plotkach - podobno nieźle wkurzyliście się na Celine Dion, która po cichu wydała niedawno płytę o tytule bardzo podobnym do waszego: "A New Day Has Come"...
Odkąd pamiętam, ona zawsze kradła nam pomysły... (śmiech) Musi być niezłą fanką Suede, pewnie jest jedną z tych najbardziej nawiedzonych, które na koncertach podrzucają nam swoją bielizną... Żartuję oczywiście. Na szczęście Suede i Celine Dion muzycznie dość wyraźnie się różnią, na rynku muzyki pop są to nawet zupełnie odmienne bieguny. Tytuł jest tylko tytułem, pewnie i tak można doszukać się jeszcze kilku w tym stylu. Dla nas najważniejsze było, żeby odzwierciedlał on to, co dzieje się na albumie. On naprawdę jest jak nowy poranek, czy może nowy wieczór...
Inny utwór z płyty nosi tytuł "Untitled". Czy z brakiem tytułu też wiąże się jakaś historia?
Ten utwór po prostu nigdy nie miał nazwy. Pochodzi jeszcze z okresu, gdy Brett pisał nowy materiał w niewielkim domu na wsi, na południe od Londynu. Dałem mu pewien fragment muzyki, dość ponurej, do której on dopisał równie ponure słowa. Miał w głowie parę pomysłów na tytuły, ale ostatecznie nie mógł się zdecydować na żaden, więc tak już zostało. "Bez tytułu" świadczy o jej pewnym zagubieniu, niedopracowaniu. I dokładnie tak brzmi!
Jesteście znani z mnóstwa dodatkowych utworów umieszczanych na stronach B singli. Czy tym razem również możemy spodziewać się takich atrakcji?
Zawsze pracujemy bardzo ciężko, by na singlach koniecznie znalazły się nowe, niepublikowane wcześniej utwory. O wielu rzeczach zdarzało nam się zapomnieć, ale tego staramy się zawsze pilnować. Jeżeli ludzie wydają pieniądze na singla z utworem, który nie dość że dobrze znają, to jeszcze jest on na regularnej płycie, należą im się przynajmniej 2-3 dodatkowe utwory. Na singlu "Positivity" znajdzie się aż sześć takich piosenek i z tego co wiem, na drugi singel planowanych jest drugie tyle. Tak więc na dwóch singlach będziecie mieli więcej utworów niż na całej płycie!
W krajach, w których nie ma rynku singlowego, świetnym rozwiązaniem okazał się kiedyś wasz album "Sci-Fi Lullabies", na który trafiło aż 27 utworów dołączonych do z singli z okresu ponad pięciu lat.
Nie wiem, czy jeszcze raz się na to zdecydujemy. Może za parę lat... Mamy mnóstwo utworów, które nie załapały się na żadne nasze wydawnictwa. Jeżeli tylko uznamy, że są wystarczająco dobre, żeby je wam zaprezentować, to kto wie, może wydamy jeszcze jeden krążek z samymi dodatkami...
Kolekcję swoich największych przebojów wydała właśnie grupa Manic Street Preachers. Czy Suede dzielnie opiera się propozycjom wydania takiej płyty, czy po prostu nie było jeszcze takiego pomysłu?
Sam zespół rzadko decyduje o wydawaniu albumów typu "greatest hits". W naszym przypadku nikt o tym jeszcze nie wspominał, ale może Manics mieli taką płytę w kontrakcie. Jest to pewne wywiązanie się ze swoich zobowiązań wobec wytwórni. Teraz nagrywamy dla tej samej firmy Epic Records, więc niewykluczone, że któregoś dnia ukaże się składanka największych przebojów Suede. To normalne, nie uważam, żeby było w tym coś złego. Może nie "greatest hits", ale "best of", czyli utwory wybrane przez sam zespół - z paroma mniej znanymi, ale wartymi uwagi numerami. Te, które odniosły największy sukces, wcale nie muszą być tymi najlepszymi.
Ale jak was znam, to pewnie zamieścicie tam też jakieś 10 czy 20 nowych kompozycji...?
(śmiech) Faktycznie, pomyślimy nad tym! Nie wiem tylko, jakie są zasady wydawania takich składanek, bo jeszcze w tym nie uczestniczyliśmy.
Na samym początku kariery Suede obwołano "Najlepszym Nowym Zespołem w Wielkiej Brytanii". Kogo określiłbyś w ten sposób teraz?
Podoba mi się ostatnio wiele nowych zespołów, choć nie do końca przychodzą mi do głowy akurat te z Wielkiej Brytanii. Może najlepszym przykładem jest projekt The Streets. Ostatnio nominowany był do nagrody Mercury Music Prize - ich debiutancka płyta jest bardzo świeża i energetyczna. Kto jeszcze? Na przykład The Vines, mimo że pochodzą z Australii. Bardzo lubię też Black Rebel Motorcycle Club. Etykietka "Najlepszy Nowy Zespół z Wielkiej Brytanii" jest trochę ograniczająca, bo przecież gdzie indziej też tworzy się super muzykę. I wcale nie musi być to nowy zespół - dopiero teraz odkryłem The Flaming Lips, którzy działają na scenie już chyba od stu lat.
Dziękuję za rozmowę.