Reklama

"Brutalna scheda"

Holenderska scena metalowa od lat znana jest z zamiłowania do ekstremalnych form wyrazu. I nie ważne czy będzie to stara gwardia na czele z Gorefest, Sinister lub Asphyx, czy też kolejna fala młodych talentów pokroju Severe Torture, Pyaemia albo Inhume. W Holandii zawsze grało się brutalnie. Taki kierunek obrała również grupa Prostitute Disfigurement, której trzeci album "Left In Grisly Fashion" ujrzał światło dzienne 6 czerwca, pod skrzydłami Neurotic Records. Grają ekstremalnie, ale i z rezonem, przytłaczająco ciężko, choć z wyobraźnią i - co najważniejsze - posiadają techniczne umiejętności porównywalne ze swoimi wielkimi poprzednikami. W rozmowie z Bartoszem Donarskim, basista Patrick ujawniał kulisy powstawania nowego materiału, przyczyny stojące za zmianą wytwórni i opowiedział o specyfice holenderskiej sceny deathmetalowej.

Płyta "Left In Grisly Fashion" to wasz kolejny, zdecydowany i wyraźny krok ku pierwszej lidze europejskiego death metalu. Jest nadal mocno, ale też trochę inaczej. Gdzie zauważasz największe różnice pomiędzy nowym albumem a "Deeds Of Derangement"?

Po pierwsze, zawsze staramy się być oryginalni i nie kopiujemy innych zespołów. Tym razem mamy też nowego perkusistę [Michiel - przyp. red.], który porządnie dorzucił do pieca. Jest o wiele szybszy od swojego poprzednika.

W porządku, to ludzie. A muzyka? Moim zdaniem bardziej złożona, a przez to ciekawsza.

Reklama

Poświęciliśmy o wiele więcej czasu na pisanie nowych utworów, to po pierwsze. A po drugie, chyba trochę dojrzeliśmy (śmiech).

Miejscami jest też nieco melodyjnej.

Tak, to prawda. Poza ekstremalną muzyką uwielbiamy też melodyjne granie i dlatego postanowiliśmy zawrzeć również takie aranżacje na tej płycie. Bardzo lubimy klasyczny heavy metal i mam nadzieje, że trochę tam tego słychać. Gramy także sporo solówek, choć całość nadal utrzymana jest w brutalnej konwencji.

Tak czy inaczej, waszym znakiem firmowym od zawsze był straszliwie niski growling, z którym mierzyć mogą się już chyba tylko zwierzęta. Co ciekawe, na nowym albumie postaraliście się urozmaicić ten przenikliwy ryk bardziej szorstkimi, wyższymi krzykami. Uważam, że to dobre rozwiązanie.

I właśnie to chcieliśmy zrobić, uniknąć na tej płaszczyźnie jednowymiarowości. Na pierwszym i drugim albumie dominował growling. Nagrywając nową płytę postaraliśmy się o większą różnorodność.

Pójdziecie w tym kierunku w przyszłości?

Tak, pojawi się jeszcze więcej innych wokali. Nasz wokalista ma spore możliwości i jest w stanie zrobić naprawdę wiele.

A w którą stronę podąży wasza muzyka?

Może będziemy grać więcej w średnich tempach, niż to ma miejsce na "Left In Grisly Fashion". Oczywiście ogólna formuła zawsze pozostanie taka sama.

Ale chyba nie będziecie rezygnować z brutalności?

Nie, na pewnie nie. Kolejne albumy będą przynajmniej tak ekstremalne, jak ostatni. A ten, przyznasz, jest brutalny.

"Left In Grisly Fashion" opatrzono bardzo fajną okładką. Nie jest to typowy komiksowy styl, jak u większości zespołów z nurtu gore. Ten obrazek ma swoją głębię i przede wszystkim mrok.

Zgadzam się z tobą w stu procentach. Zrobił ją nam Joel z Pyaemia. Poprosiliśmy go o to i zgodził się. Początkowo chcieliśmy, aby okładkę namalował nam ten sam człowiek, co wcześniej, jednak w końcu doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy czegoś innego.

Album nagraliście studiu "Excess", i to chyba nie pierwszy raz.

Racja. Już wcześniej zarejestrowaliśmy tam poprzednią płytę "Deeds Of Derangement" i byliśmy zadowoleni z jej brzmienia. Inna sprawa, że "Left In Grisly Fashion" to nasz pierwszy album dla Neurotic Records i budżet na studio nie był duży. Pewnie gdybyśmy dostali więcej pieniędzy, uderzylibyśmy do studia w innym kraju. Tak czy owak, "Excess" to najlepsze studio w Holandii do nagrywania tego typu muzyki.

Wspomniałeś nowego wydawcę, którym została holenderska firma Neurotic. Przypomnij jednak, dlaczego właściwie odeszliście z niemieckiej Morbid Records.

Głównym powodem było to, że wiele obiecywali, ale nic nie potrafili zrealizować. Na obietnicach się praktycznie kończyło. Nie będę owijał w bawełnę - winni są nam sporo pieniędzy, których nigdy nie otrzymaliśmy. Obiecywali też trasy, a nie zorganizowali nam nawet jednej. Poza tym, kontakty z nimi nie były najlepsze.

To dziwne, bo swego czasu bardzo lubiłem Morbid Records.

No tak, ja też ich lubiłem, jednak okazało się, że tak naprawdę nie można na nich polegać. Kiedy odszedł Olaf [Firmer, współzałożyciel wytwórni - przyp. red.], cały ich interes zaczął się toczyć po równi pochyłej. Może to jest powód ich obecnej kondycji?

Na "Left In Grisly Fashion" możemy usłyszeć dwóch gości. Skąd pomysł na uczestnictwo w nagraniach Robbe K z Disavowed i Joela z Pyaemia?

Ci dwaj wokaliści to nasi dobrzy przyjaciele, a ich udział w sesji nagraniowej był z góry zaplanowany. Obaj śpiewali już nas naszym poprzednim albumie i bardzo pomogli nam też podczas ostatniego pobytu w studiu. Robbe K użyczył swojego głosu w utworze "Victims Of The Absurd", a Joel w "Left In Grisly Fashion". Bardzo lubimy tych ludzi i uwielbiamy ich głosy.

Holenderska scena metalowa od dawna słynie z brutalnego death metalu. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego akurat ta stylistyka jest wam tak bliska.

Tak naprawdę, to nie mam pojęcia. Może wszyscy są tutaj bardzo brutalni? Ale tak poważnie mówiąc, podejrzewam, że odziedziczyliśmy to zamiłowanie po starych zespołach, które odcisnęły swe wyraźne piętno na europejskiej scenie metalowej. To w pewnym sensie taka brutalna scheda. Sam od dzieciaka słucham Sinister, mam ich wszystkie demówki. Wiesz, jak od początku zaczynasz się interesować taką muzyką, to z biegiem lat dochodzisz do wniosku, że też chcesz to robić i tak grać.

Zatrzymując się jeszcze przy waszej scenie. Jak przyjmowany jest w Holandii powrót Gorefest? To dla was duża sprawa, ludzie oczekują ich nowego albumu?

Nie (śmiech). Nie zauważyłem, aby fani z niecierpliwością czekali na ten album. Wydaj mi się, że to po prostu propaganda. Osobiście lubię tylko dwie pierwsze płyty Gorefest, bo były najbrutalniejsze. Wszystko, co później stworzyli nie miało już tego uderzenia. Dlatego niezbyt interesuje mnie ich powrót. Wszyscy ludzie, których znam nie uważają Gorefest za zbyt dobry zespół (śmiech). Większość z nich lubi jedynie dwa, góra trzy pierwsze albumy. Później wokal stał się nieco inny, a całość złagodniała.

Na zakończenie naszej rozmowy pytanie, które musi paść. Kto u diaska wymyślił nazwę waszego zespołu? Przyznasz, że do normalnych nie należy.

(Śmiech) To sprawka Nielsa [Adamsa, wokalisty ? przyp. red.]. Początkowo mianowaliśmy się Disfigured, ale okazało się, że są jeszcze co najmniej trzy inne grupy o takiej samej nazwie. W tamtym okresie pisaliśmy utwór "Prostitute Disfigurement", który znalazł się na pierwszej płycie, i pomyśleliśmy, że nieźle to brzmi. Nazwa jest długa i chora. Oto cała historia.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: scena | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy