Reklama

R.E.M.: Kurtyna opada

"Powiedzcie, że to nieprawda!" - tymi słowami można podsumować uczucia wszystkich bez wyjątku fanów R.E.M., wciąż łudzących się, że jakimś cudem źle zrozumieli komunikat o rozwiązaniu zespołu, który 21 września 2011 r. ukazał się w internecie.

- To prawda - potwierdza tymczasem basista Mike Mills. - Na szczęście, to prawda.

Decyzja ta oznacza koniec jednej z najbardziej uznanych formacji w historii amerykańskiego rocka. Założona w Athens w stanie Georgia grupa, uznawana za awangardę alternatywnego rocka od czasu premiery jej pierwszego singla, "Radio Free Europe" (1981), gładko przeszła z muzycznego podziemia do głównego nurtu. Świadczy o tym 85 milionów sprzedanych na całym świecie płyt, a także czołowe pozycje osiągane w zestawieniach przez takie hity, jak "The One I Love" (1987), "Stand" (1988), "Losing My Religion" (1991) czy "Shiny Happy People" (1991). W 2007 r. R.E.M. zostali wprowadzeni do Rockandrollowego Salonu Sławy.

Reklama

Zespół, który zmienił oblicze muzyki

Wpływ, jaki wywarli na innych twórców, jest nie do przecenienia. Z podziwem dla R.E.M. nie kryli się muzycy Nirvany, Pearl Jam, Pavement, Smashing Pumpkins. Emily Saliers z Indigo Girls określiła Michaela Stipe'a i spółkę mianem "zespołu, który zmienił oblicze muzyki". Keith Strickland z The B-52's, grupy, która powstała w Athens na krótko przed narodzinami R.E.M., pochwalił kolegów za "eleganckie zejście ze sceny" i całokształt dokonań. "Zawsze podziwiałem spójność R.E.M. jako zespołu, a także ich muzykę" - powiedział. "To, co robili, było bardzo prawdziwe. Musiała to być trudna decyzja".

Nie do końca, mówi Mike Mills.

- W 2008 roku, podczas trasy koncertowej, mówiliśmy do siebie: "Za kilka lat będziemy musieli podjąć sporo decyzji w kwestii tego, co chcemy robić" - wspomina basista. - Co ciekawe, każdy z nas, niezależnie od opinii pozostałych, miał tę samą myśl: zakończyć działalność, schodząc ze sceny na przysłowiowym wysokim "C".

- Właśnie wydaliśmy jedną bardzo dobrą i jedną świetną płytę - kontynuuje mój rozmówca, mając na myśli "Accelerate" z 2008 r. i "Collapse into Now" z 2011 r. - Odchodzimy więc wyłącznie na naszych własnych warunkach; z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie wchodzą tutaj w grę żadne czynniki zewnętrzne. Nie ma mowy o żadnych negatywnych emocjach, prawnikach i tym podobnych. Po prostu - dostaliśmy szansę zrobić to, co większości ludzi nie jest dane, a mianowicie, zejść ze sceny na własnych warunkach.

Zobacz teledysk "ÜBerlin" z płyty "Collapse into Now":


Macha na pożegnanie

Mills dodaje, że czujni fani mogli znaleźć na "Collapse into Now" pewne wskazówki dotyczące tego, jak czuli się Michael Stipe, gitarzysta Peter Buck i on sam.

- W niektórych tekstach można było dosłuchać się treści sugerujących, że zmierzaliśmy właśnie ku takiemu rozwiązaniu. Poza tym proszę spojrzeć na okładkę. Po raz pierwszy w historii zespołu znaleźliśmy się na niej w komplecie, a Michael - można powiedzieć, że macha na pożegnanie.

Pożegnalna trasa koncertowa byłaby dla zespołu czymś na kształt rundy honorowej, ale Mills zapewnia, że on i koledzy woleli zostawić wszystko tak, jak było.

- Trasa z 2008 roku była świetna. Jak sądzę, graliśmy na takim samym poziomie, co zawsze, ale kończyliśmy ją wyczerpani. Szczerze mówiąc, nikt z nas nie był za tym, żeby ruszać w kolejną. W przypadku R.E.M., nie może to być miesiąc czy sześć tygodni. Zespół taki, jak nasz, musi być w trasie przez dość długi czas, żeby inwestycja się zwróciła, a żaden z nas nie był na to gotowy. A jeśli nie możesz dać z siebie stu procent, to wyjazd w trasę w ogóle nie ma sensu.

- W każdym razie - nie dla nas.

I tak koniec nastąpił w internecie, cicho i bez zbędnego deliberowania - aczkolwiek zespół opublikował jeszcze jedno wydawnictwo, "Part Lies, Part Heart, Part Truth, Part Garbage", na którym znalazły się trzy nowe piosenki, by tym sposobem definitywnie zamknąć historię zespołu.

Zobacz zwiastun składanki podsumowującej karierę R.E.M.:


Wirtualne wznoszenie toastu

- Kiedy uświadomiłem to sobie - nie pamiętam już, czy byłem wtedy w pokoju hotelowym, czy w jakimś innym miejscu - poczułem, że jestem z tym pogodzony - mówi 52-letni muzyk. - Rozmawiając o tym we własnym gronie, przejawialiśmy zaskakującą pogodę ducha. Mamy poczucie, że tak jest dobrze; że to właściwa decyzja.

- Tego wieczora, kiedy w internecie ukazało się nasze oświadczenie, każdy z nas znajdował się w innym miejscu. Ja byłem w Georgii, Michael w Nowym Jorku, a Peter w Meksyku. Każdy z nas był otoczony swoimi przyjaciółmi czy rodziną, ale - mimo iż fizycznie nie mogliśmy zamienić ze sobą słowa - oczyma wyobraźni widziałem, jak wznosimy toast, stukając się kieliszkami.

Historia R.E.M. rozpoczęła się, kiedy dwaj studenci Uniwersytetu Georgii, Michael Stipe i Peter Buck, nawiązali rozmowę w sklepie z płytami w Athens, gdzie pracował ten drugi. Szybko odkryli, że łączy ich podobny muzyczny gust, zwłaszcza, jeśli chodzi o punk rocka. Wkrótce do zespołu dołączyli Mills i perkusista Bill Berry, którzy wcześniej grali razem w szkole średniej. Początkująca grupa pierwsze próby odbywała w opuszczonym gmachu kościoła. Swój pierwszy koncert, który uświetnił urodzinową imprezę przyjaciela młodych muzyków, grali, nie mając jeszcze nazwy. Był 5 kwietnia 1980 r.

Z pomocą Jeffersona Holta, byłego pracownika sklepy muzycznego, który odegrał niebagatelną rolę w rozwoju zespołu, R.E.M. odbył krótką trasę po południowo-wschodnich stanach. Niedługo później singel "Radio Free Europe" odbił się głośnym echem w całej Ameryce - "New York Times" zaliczył go nawet do grona dziesięciu najlepszych singli roku. Dalsze wyrazy uznania posypały się na muzyków za album "Murmur" z 1983 r., który zespół nagrywał dwukrotnie - za każdym razem z innym producentem - zanim wreszcie jego mroczne, "metaliczne" brzmienie zadowoliło jego twórców. "Murmur" został uznany przez magazyn "Rolling Stone" za najlepszą płytę roku, a R.E.M. zaczęli być postrzegani jako grupa zwiastująca muzyczną rewolucję.

Szczęście i upór

Mills spieszy jednak z zapewnieniem, że on i koledzy nigdy nie uważali się za samotnych prekursorów "nowego, wspaniałego świata".

- Owszem, czuliśmy, że należymy do awangardy - mówi - ale przecież nie byliśmy jedyni. W tamtym czasie w Ameryce nie brakowało znakomitych zespołów. The dBs, Black Flag, The Replacements, The Long Ryders... Wielu wykonawców robiło podobne rzeczy. Nie chcę przez to powiedzieć, że nasza muzyka brzmiała podobnie, ale w twórczości naszej i tamtych zespołów skupił się amerykański etos "zrób to sam"... Wpisywaliśmy się w ten nurt.

- Tak się po prostu złożyło, że - dzięki szczęściu i uporowi - dane nam było przetrwać dłużej, niż zespołom, które zaczynały razem z nami.

Pierwszym albumem R.E.M., który pokrył się platyną, był "Document" (1987), dzięki czemu spod skrzydeł niezależnej wytwórni I.R.S. Records muzycy trafili pod opiekę giganta - Warner Bros. Wydany w 1988 r. "Green" zyskał status płyty podwójnie platynowej, ale to wydawnictwo "Out of Time" z 1991 r. okazało się przełomowe dla kariery zespołu. Płyta stała się numerem jeden w Stanach Zjednoczonych, a na całym świecie rozeszła się w liczbie 17 mln egzemplarzy. Przyniosła również swoim twórcom trzy nagrody Grammy, z których dwie zdobył singel "Losing My Religion" - osiągnął on 4. miejsce w rankingu Billboard Hot 100, a magazyn "Rolling Stone" umieścił go na swojej liście pięciuset najwspanialszych utworów wszech czasów".

Zobacz pamiętny teledysk do "Losing My Religion":


Nieźle jak na melodię, która, jeśli wierzyć Millsowi, powstała jako preludium do "Shiny Happy People", utworu mającego być tym wielkim hitem...

- Chodzi mi o to, że "Losing My Religion" to pięciominutowa kompozycja oparta na mandolinie, bez refrenu - mówi. - Jak taki kawałek może stać się hitem? A jednak jakimś cudem "chwycił".

Dobra passa R.E.M. trwała. Albumy "Automatic for the People" (1992) i "Monster" (1994) pokryły się kilkukrotną warstwą platyny, a "New Adventures in Hi-Fi" (1996) rozszedł się w wielomilionowym nakładzie.

- Można powiedzieć, że były to "nasze" lata - mówi Mills - aczkolwiek, chociaż nasze dokonania były naprawdę świetne, postrzeganiu ich w ten właśnie sposób sprzyjały tamte czasy. Później też nagrywaliśmy znakomite albumy, ale nie zawsze były one odbierane tak samo. W grę wchodził tutaj chyba duch czasów.

"Nigdy już nie było tak, jak przedtem"

Na kadłubie statku R.E.M. zaczęły jednak pojawiać się pęknięcia. W 1996 r. z zespołem musiał pożegnać się Holt (przyczyny tego rozstania do dziś pozostają sprawą poufną), a podczas trasy promującej "Monster" Bill Berry doznał pęknięcia tętniaka, co omal nie skończyło się dlań tragicznie. Perkusista wrócił wprawdzie do zdrowia i dokończył trasę wspólnie z kolegami, ale w 1997 r. odszedł z grupy. Z jego błogosławieństwem, R.E.M. postanowili kontynuować działalność jako trio, zatrudniając muzyków towarzyszących wtedy, kiedy to było konieczne. Ale chemia ulotniła się nieodwracalnie.

"Nigdy już nie było tak, jak przedtem" - mówił później w wywiadach Peter Buck. "Przez tak długi czas byliśmy ze sobą tak blisko związani i stanowiliśmy taką spójną całość, że... to już był inny zespół."

Największy spadek możliwości twórczych R.E.M. zanotowali na płycie "Around the Sun" (2004), po wydaniu której Buck zagroził, że pójdzie w ślady Berry'ego. - Nie potrafiliśmy się dogadać - przyznaje Mills.

Ostatecznie jednak zespół nagrał w tym samym składzie cięższy w tonie "Accelerate". Z kolei "Collapse into Now" okazał się największym od lat sukcesem grupy.

- To był dla nas dobry czas - wspomina Mills. - Cieszyliśmy się, że tworzymy zespół i razem nagrywamy muzykę.

Teraz jednak cała trójka będzie musiała przyzwyczaić się do tego, że nie tworzy już zespołu. Stipe, który w rozmowie z dziennikarzem magazynu "Rolling Stone" powiedział, że perspektywa nagrania przezeń solowego albumu jest "nierealna", planuje spełniać się na niwie filmu, fotografii i rzeźbiarstwa. Peter Buck, świeżo po wspólnej trasie z Johnem Wesleyem Hardingiem, nadal będzie zajmował się muzyką. Mills z kolei ma nadzieję, że będzie mógł w większym stopniu poświęcić się pisaniu piosenek i "robieniu dobrej muzyki z ludźmi, których darzę szacunkiem".

Nikt więc niczego nie żałuje - i nikt nie ogląda się wstecz.

- Zależy nam na tym, aby nie było wątpliwości co do tego, że to koniec - mówi Mills. - Wydaje mi się, że każdego z nas cieszy taki stan rzeczy. Nie wątpię, że mogliśmy nagrać jeszcze jeden czy dwa dobre albumy, ale przecież nigdy nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć. A my mieliśmy poczucie, że jako zespół osiągnęliśmy wszystko, co możliwe.

- Na przestrzeni tych lat stworzyliśmy wiele naprawdę świetnych kompozycji. To właśnie zabieram ze sobą w dalszą drogę - kończy naszą rozmowę były basista R.E.M. - Tak długa obecność na muzycznej scenie, przy zachowaniu tak wysokiego poziomu, zasługuje na miano imponującego wyczynu. A fakt, że mamy możliwość pożegnać się ze słuchaczami na naszych własnych warunkach, jest czymś bardzo cennym. Chcieliśmy wykorzystać tę możliwość.

Gary Graff, New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

Czytaj także:

R.E.M.: To już jest koniec!

R.E.M. w 10 odsłonach

Zobacz teledyski R.E.M. na stronach INTERIA.PL!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: R.E.M. | zakończenie kariery | płyta | trasa koncertowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy