Solo w wielkim mieście
Adam Green "Minor Love", Rough Trade / Sonic
Nowojorczyk w Nowym Jorku śpiewa po nowojorsku. Album Greena jest bardzo cool...
Kim jest Adam Green? Zaczynał karierę wraz z niejaką Kimyą Dawson w antyfolkowej formacji The Moldy Peaches, która zyskała sławę dzięki filmowi "Juno" (główni bohaterowie filmu odśpiewują wspólnie utwór grupy - naiwniutki "Anyone Else But You", pamiętacie?). Po zawieszeniu działalności duetu, Dawson i Green rozpoczęli kariery solowe, a "Minor Love" to szósta studyjna płyta Adama.
"Minor Love" nie jest dla osób zauroczonych "Junowym" przebojem. Ten album na mile pachnie The Velvet Underground i Lou Reedem (większość utworów) czy Sonic Youth (więcej niż mocno garażowe "Oh Shucks"). Płyta uwodzi również tym, czym blisko dekadę temu zauroczyli - i co już dawno temu zatracili - The Strokes: niemodnie modnym brzmieniem i nienamacalną, ale wyczuwalną stylowością wielkomiejskiej cyganerii. Lekko szorstkim, zachrypniętym od papierosów ("Cigarette Burns Forever" to zresztą tytuł jednego z utworów), głębokim głosem. Bardzo retro-stylową produkcją: ciepłymi basami, brzęczącymi gitarami, plumkającymi klawiszami.
Green potrafi też przewietrzyć zadymione brzmienie zaskakującym pulsem basu i skwaszoną gitarą, żywcem wyjętą ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu z gatunku blaxploitation ("Lockout"). Jest też w tej muzyce akustyczny wielkomiejski smutek, którym zaczarowała nas nieodżałowana Nico na płycie "Chelsea Girl" ("Boss Inside" czy "Don't Call Me Uncle"). Wszystko to skrojone na miarę amerykańskich outsiderów, przemierzających bary Greenwich Village z gitarą pod pachą, wolnością w sercu i muzyką w głowie.
O tym zresztą opowiadają piosenki Greena - o fizycznym i duchowym szwendaniu się po zakamarkach dużego miasta. I wszystko to w miniaturowym wydaniu: na "Minor Love" najdłuższa piosenka trwa 2 minuty 57 sekund, a cała płyta trwa niewiele ponad pół godziny. Więcej czasu w XXI wieku zresztą i tak nie mamy.
Lubię takie płyty. Nagrane bez ciśnienia, bez zbędnej filozofii, raczej dla przyjemności artysty, niż słuchacza, rozbrajająco proste. A jednocześnie magicznie natchnione ponadczasowością, dzięki czemu kwalifikujące się do przegródki z napisem "niedoceniony klasyk".
8/10