Recenzja Zaz "Paris": Sowizdrzalska Francuzeczka
Paweł Waliński
Piosenka francuska z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zawsze cieszyła się nad Wisłą popularnością. Nie inaczej jest w przypadku Zaz.
Dlaczego przyczyny popularności francuzczyzny są dla mnie niezrozumiałe? Bo znakiem firmowym francuskich (czy francuskojęzycznych - patrz Brel, który był Belgiem) pieśniarzy jest zwykle tekst. A języka francuskiego wszak raczej nie znamy, niż go znamy, a na pewno znamy go słabiej, niż angielski. Czy to scheda po czasach Solidarności, kiedy polscy bardowie nieraz nawiązywali artystyczne porozumienie z kolegami z Zachodu i hurtowo wręcz tłumaczyli ich piosenki - nie mnie orzekać. Istotne jest to, że miłość do żabojadów nie odeszła z poprzednią epoką, czego dowodem fakt, że Zaz za debiut ("ZAZ", 2010 r.) capnęła u nas podwójną platynę, a za sofomora ("Recto Verso", 2013 r.) płytę złotą.
Trzecia płyta wokalistki z Tours pewnie też sprzeda się nieźle. Ma bowiem wszystko, czego - zdawałoby się - Polak od Francuzki wymaga (ależ pieprznie to zabrzmiało). Zaz nie jest diwą, jej odrobinę zachrypnięty wokal prędzej brzmi jak należący do łobuziary, która gania gołębie po jednym z wielu placów Paryża, a kiedy tylko odwrócimy się do niej plecami, gwizdnie nam portfel. To głos szansonistki z klubu z cancanem, lewicowej działaczki z '68.
Na playliście utwory m. in. Charlesa Trenet, czy nieżyjącego już szalonego poetyckiego guru lewicy, Leo Ferre. W studiu Zaz wspomagał sam Quincy Jones, a zaśpiewać z nią w duecie zgodził się nie kto inny, tylko Charles Aznavour. Wszystko to oparte o big band. Jeśli jednak myślicie, że płyta jest odtwórczym graniem retro, zdziwicie się. Zespół wspierający wokalistkę brzmi bardzo świeżo. Zachowuje korespondencję z klasyką, ale wyraźnie dopasowuje się do czasów, w których przyszło im żyć. Demonstracją tego faktu jest jej wersja "Champs Elysees", gdzie bezbłędnie rozpoznajemy tytułowe Pola Elizejskie, ale nie obserwujemy na nich ubranych w swetry sytuacjonistów, filmowców związanych z nouvelle vague, czy młodzieży skandującej nazwisko Godarda. Pola elizejskie w wykonaniu Zaz są równie urocze co dawniej, ale na wskroś współczesne. Pięknie wypada "A Paris", w którym Quincy Jones do jej francuzczyzny dodał charakterystyczne jazzowo-gospelowe doobie. Zabawną rzeczą jest "Paris Canaille", nieomal wyrapowane przy akompaniamencie harmonijki ustnej i bluesowej gitary - niby zupełnie niefrancuskie, a jednak...
Pomost między tradycją, sowizdrzalski klimat, próba przeniesienia w świat muzyki jednego z najbardziej charakterystycznych miejsc na świecie. Do tego klasa wykonawcza i mnóstwo uroku. Ze wszech miar nie jest to płyta genialna. Nie jest też dla każdego. Jest natomiast w swojej klasie kawałem naprawdę zręcznej roboty. Ja do tej płyty nie wrócę, ale idę w zakład, że niejeden frankofil w naszym kraju będzie nią odpędzał zimę i przywoływał wiosnę. Bo to zaprawdę ten właśnie klimat. Maj, rower, bagietka, wino nad Sekwaną (można tam pić pod chmurką?) i unoszące się nad wszystkim majestatyczne pianie ich narodowego koguta. Wszystko tu działa i jest fajnie.
Zaz "Paris", Universal Music Poland
6/10