Recenzja Steven Tyler "We're All Somebody from Somewhere": Żadne konkretne jajo
Paweł Waliński
Z wokalisty Aerosmith piekielnie łatwo się dziś śmiać. Szkoda, że sam artysta powodów ku temu jeszcze dokłada.
Tu coś chlapnie, tu wybije sobie zęby wypełzając z wanny, tu z kolei tak zaśpiewa "Amazing Grace", że rozwścieczeni fani sami by mu te zęby wybili, albo choć protezę wyciągnęli i tak schowali, żeby nie znalazł. Prawda jest jednak taka, że Steven Tyler nadal jest wokalnym powerhousem, jakich w muzyce rockowej wcale nie tak wiele. Problem z nową płytą, mającą być jego country'owym coming outem nie polega wcale na kiepskim śpiewaniu, ale na kiepskim repertuarze, w którym wokal niegrzecznego chłopca z Bostonu (tak się mawia o Aerosmith) ma kiepskie oparcie.
Z tym coming outem to swoją drogą dosyć mało trafny slogan, który zagraniczne media powtarzają z uporem godnym lepszej sprawy, bo w dyskografii Aerosmith z łatwością znajdziemy kawałki ciążące ku country, wspomnieć choćby przepiękne "What It Takes" z "Pump", czy multiprzebojowe "Crazy". A i jest prawdą ostateczną, że kapela ta brzmiała zawsze tym lepiej, im bliżej klimatów rootsowych, czy bluesowych. A takie właśnie poza country znajdziemy na "We're All from Somebody...". Znajdziemy w teorii. Bo to, co na albumie czeka nas naprawdę to zbiorek klasycyzujących power balladek, do których dokoptowano slide guitar, czy akustyki, żeby brzmiały jak country'owe. Tam więc, gdzie w porządnej muzyce wieśniackiej z USA znaleźlibyśmy konkretne bluegrassowe skrzypki, tu czeka na nas studyjne granie na skrzypcach. A kto ma pojęcie o muzyce z appalaskich jaskiń wie, że to tylko pozornie ten sam instrument. I tak to wszystko na tej płycie wygląda. Prawdy nie ma, są studyjne ersatze spod znaku Billy'ego Raya Cyrusa, pop przebrany za muzykę ludową, ogromny teren zabezpieczony taśmami z napisem "Strefa bezpieczeństwa".
I tak to, jak słusznie punktuje jeden z brytyjskich serwisów, zamiast na prawdziwej amerykańskiej wsi, gdzie wiatr gna suche krzaki, siedzimy w pijalni piwa z Jonem Bon Jovi i Bryanem Adamsem. Numery natomiast do sztosów, którymi dawniej smagał duet Tyler/Perry się nie umywają. Prędzej słychać tu lot koszący, jakim Aerosmith lecieli po wydaniu "Get a Grip", a najdoskonalej uosobiony w potworku ze ścieżki dźwiękowej do "Armageddonu". Gdzieś tam (utwór tytułowy i "Hold on") Tyler próbuje się też ścigać z całą tą falą retro/vintage rocka, czyli White Stripes, Royal Blood, Rival Sons, ale znów raczej to wydmuszka, niż konkretne jajo. Do tego wciśnięte na siłę, szczęśliwie rzadko, wątki elektroniczne. Albumu nie ratują też covery klasyka "Jeanie's Got a Gun", czy "Piece of My Heart" Janis Joplin. Choć w obliczu reszty płyty może lepiej byłoby jednak, gdyby Tyler zdecydował się na cover album.
Wielka szkoda, bo Aerosmith było pierwszą kapelą, której kasetę sobie kupiłem (będąc podówczas dziewięciolatkiem) i której - choćby na zasadzie sentymentu - jestem skłonny zawsze bronić za groove, fantastyczne kompozycje i za wokal Tylera właśnie. Tu też mam jakiś odruch podskórny, żeby próbować bronić "We're All Somebody...", ale już po chwili orientuję się, że jedyny efekt jaki bym osiągnął to własne wyjście na idiotę. Bo pięćdziesiąt z górką minut tego nagrania to zupełnie płaski, wyprany z emocji radio-friendly pop w fatałaszkach a to niby-country'owych, a to rockowych, z power balladami ze średniej półki, okrągłym brzmieniem wycelowanym chyba w amerykańskie panie ze (cytując klasyka) starszo-średniego pokolenia. Ściganie przeciętnego gustu przeciętnym materiałem. I tyle. Zobacz Steven, a Bruce, Neil i Tom w podobnym wieku nadal potrafią...
Steven Tyler "We're All Somebody from Somewhere", Dot Records
4/10
Impact Festival 2014: Aerosmith w Łodzi - 12 czerwca 2014 r.
Zobacz zdjęcia z koncertu Aerosmith w Atlas Arenie w Łodzi! Przeczytaj naszą relację!