Recenzja Michael Bublé "Nobody But Me": Tak bardzo potrzebny czar
Iśka Marchwica
Jest w starym, dobrym, nowoorleańskim i chicagowskim i tym musicalowym jazzie coś magicznego. Radość, taneczność i nastrój świąteczny, który udziela się za każdym razem, kiedy tylko Michael Bublé postanowi coś nagrać. Cóż z tego, że od lat sięga po najsłynniejsze i najpopularniejsze standardy jazzowe, a jeśli pokusi się o coś nowego i tak brzmi to zaskakująco "tradycyjnie"? Bublé jest muzycznym Piotrusiem Panem naszych czasów - zabiera nas do swojego beztroskiego świata i osobiście - jestem mu za to niewypowiedzianie wdzięczna.
Nie przeprowadziłam żadnych badań statystycznych, ale wydaje mi się, że niewiele jest osób na świecie - zwłaszcza tych wrażliwych na muzykę piękną i nieco bardziej wysublimowaną - które by nie lubiły jazzu. Mowa oczywiście o tym jazzie starym, pra-jazzie, jazzie swingującym, którym zachwycał Gershwin i Armstrong i od którego aż lepkie są wszystkie płyty Michaela Bublé, ale też Diany Krall, Caro Emerald, Roda Stewarta i - ostatnio - Robbiego Williamsa. Ilość artystów, którzy z przyjemnością odwołują się do takiego jazzu świadczy o tym, że gatunek ten niewątpliwie daje dużo radości i satysfakcji.
Sam Bublé powiedział o płycie "Nobody But Me": "Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek tak dobrze bawił się podczas prac nad albumem". To, że Bublé dobrze czuje się w klasycznych piosenkach, a także w musicalowym rozmachu i cukierkowatej romantyczności, doskonale tu słychać. Na swoim dziewiątym już albumie osiągnął też przy okazji stan idealnego zgrania z zespołem, więc efekt ostateczny jest więcej niż bardzo zadowalający.
"Nobody But Me" to wyjątkowo nie tylko covery klasycznych standardów. Tym razem sam Bublé pokusił się o współ-stworzenie dwóch piosenek. Otwierające album "I Belive In You" to typowa dla nowej muzyki musicalowej ballada, która idealnie wpasowałaby się w napisy końcowe jakiej sympatycznej komedii romantycznej. Dużo ciekawsze i odważne - jak na "klasycznego Bublé" - jest "Nobody But Me", ze skandowanym refrenem i rapowanymi wstawkami w wykonaniu Black Thoughta (warto zapoznać się też z drugą wersją piosenki - na albumie deluxe znajdziemy równie żywiołowe opracowanie z solówkami trąbki). Oczywiście, piosenka utrzymana jest w jazzowej konwencji, dodaje jednak nieco pieprzyku do wyrównanego materiału i budzi apetyt na więcej tak zróżnicowanych wewnętrznie kompozycji.
Bublé dał też szansę bardzo młodym autorom, choć ich piosenki pozostawiają dużo do życzenia. "Someday" z tekstem 22-letniej Meghan Trainor i muzyką Harry'ego Stylesa z One Direction, to uroczy duecik, w którym świetnie czuliby się bohaterowie serialu "Glee" lub innego amerykańskiego filmu o zdolnej śpiewającej młodzieży. Podobnie jak w "Today Is Yesterday's Tomorrow" Rossa Golana (autora piosenek m.in. Justina Biebera, Seleny Gomez czy Maroon 5), słychać zgubny wpływ licznych, tworzonych jakby z jednej matrycy piosenek silących się na jazzowe, uzupełnianych brzmieniem ukulele, odśpiewywanych w zgrabnych konsonansach.
To, jak daleko Stylesowi i Golanowi do mistrzów gatunku, słychać w momencie, gdy po ich bezpiecznych i zupełnie nijakich wyrazowo piosenkach, Bublé wraca pełną parą i z nieskrywaną werwą do jazzowych standardów. Majstersztyk kompozycji chociażby "My Baby Just Cares For Me" słychać już w samej aranżacji artysty, który z pełną świadomością kieruje tu reflektory na swój zespół. Bublé świetnie czuje się w roli "koncertmistrza", to wtapiając swój miękki, doskonale osadzony wokal w idealnie splecioną tkankę orkiestry, to dając się prowadzić zespołowi, to z pełną świadomością wychodząc na pierwszy plan, podkreślając wybrane frazy. "Nobody But Me" nie jest więc klasyczne tylko pod względem doboru kompozycji i stylu, ale także - a może przede wszystkim - dzięki stylowi pracy i wykonania utworów.
Michael Bublé po raz dziewiąty stawia czoło klasykom - klasycznym melodiom, klasycznemu jazzowi i bardzo klasycznemu wykonawstwu. Nie licząc dwóch piosenkowych - nomen omen - bubli, "Nobody But Me" to piękno jazzu w nowym, świetnie skrojonym garniturze. Wyczucie i zrozumienie dla muzyki, Michael udowadnia ostatecznie swoją, wyjątkowo liryczną wersją "God Only Knows", opartą na poruszającym akompaniamencie fortepianu i dęciaków. Takich smaczków i oczek, puszczanych do słuchacza jest na tym albumie mnóstwo, a na pewno podczas koncertów na żywo Bublé mnoży je na potęgę. I można by się zżymać, że artysta nagrywa od lat podobnie, że trzyma się jednego obranego brzmienia, zamiast się rozwijać i spróbować czegoś nowego... Dla mnie jednak Bublé to furtka do tajemniczego ogrodu. Przynajmniej jedna jest potrzebna zawsze i każdemu.
Michael Bublé "Nobody But Me", Warner Music Polska
8/10