Recenzja Kendrick Lamar "To Pimp A Butterfly": Kendrick Trzeci Wielki

Trzeci studyjny album Kendricka Lamara już ma na koncie dwie nagrody Grammy za singel "i" i na tym się raczej nie skończy. 27-letni raper z Compton po raz trzeci z rzędu pokazał, że jest na scenie hiphopowej człowiekiem, który wskazuje drogę.

Okładka płyty Kendrick Lamar "To Pimp A Butterfly"
Okładka płyty Kendrick Lamar "To Pimp A Butterfly"

Postrzeganie "To Pimp A Butterfly" jedynie jako kolejnego afrocentrycznego krążka, byłoby niesprawiedliwym spłyceniem jego treści. Spektrum tematów, inspiracji, rodzajów emocji jest ogromne, a wątków jest tyle, że te 78 (!) minut trzeba w skupieniu poświęcić wiele razy, aby w pełni docenić kunszt autorów. Warto, bo mamy do czynienia z albumem, który nie tylko wywołał wielkie zamieszanie, ale również spełnił niemałe oczekiwania fanów Kendricka Lamara. Raper podjął swoje wyzwanie, ale postawił je również odbiorcy. Stworzył być może najbardziej złożoną i kompleksową rapową płytę w historii.

"To Pimp A Butterfly" to lekcja tzw. american black history. Kendrick wyciąga z przeszłości zarówno postaci takie jak Willie Lynch, autor taktyki traktowania czarnych niewolników przez konfliktowanie ich ze sobą, ale również takie jak Wesley Snipes ("Wesley's Theory"), popularny aktor, który jak wiele czarnoskórych gwiazd poległ w starciu z IRS, amerykańską skarbówką. Sam tytuł nawiązuje do "To Kill A Mockingbird", powieści Harper Lee o prawniku, który broni niewinnego, swoim zdaniem, niewolnika przed rasistowskim sądem. Kunta Kinte, do którego Kendrick porównuje się w "King Kunta", to z kolei postać z "Roots" Alexa Haleya. Kendrick szyje z postaci ważnych dla jego społeczności, zarówno prawdziwych jak i fikcyjnych, współczesną historię czarnego mężczyzny w USA, a przy tym sam nie popada w rasizm, który przecież cechował setki jego kolegów po fachu. Więcej - w swojej metaforycznej historii o przemianie gąsienicy w motyla winę widzi w równym stopniu po stronie tzw. corporate America, jak i po stronie swojego podwórka, przyjaciół, którzy przez nieświadomość napędzają machinę własnej zagłady. Kogo to jednak będzie obchodziło w Polsce, gdzie mało kto zna te książki, odwołania i angielski na tyle, by nadążyć na Kendrickiem?

To tylko jedna strona medalu. "To Pimp A Butterfly" to album dużo bardziej uniwersalny niż może się początkowo wydawać. Fascynujący swoją głębią i energetyzujący. Wątków jest mnóstwo: relacje Kendricka z wytwórniami, głęboka, ale skomplikowana wiara w Boga z kontrowersyjnymi elementami profetyzmu i kuszenia przez szatana, zmiany w relacjach z dawnymi znajomymi, popełnione błędy pchające w depresję, podejście fanów do "ukochanych" artystów i wiele, wiele innych. Tworząc niesamowicie spójną i monumentalną niemal płytę, Kendrick Lamar zdążył dać wyraźnego prztyczka w nos innym "kandydatom do tronu", ale też opisać historię spotkania z Bogiem pod postacią żebraka z kontraktem życia, który bohater odrzucił. Przy naprawdę misternej konstrukcji wielu znaczeń, zdołał jeszcze wmontować w to silne zwroty akcji - takie jak zakończenia historii "These Walls" czy "Blacker The Berry". Ten ostatni, agresywny i drapieżny singel z albumu sąsiaduje na trackliście z jednoczącym w swoim przekazie "Complexion (A Zulu Love)". "To Pimp A Butterfly" to puzzle, wymagające zaangażowania, bo pozornie do siebie niepasujące, ale po ułożeniu dające sporą satysfakcję. Tym bardziej, że sens tej płyty, poziom oraz sposób, w jaki go przekazano, jest imponujący, szczególnie na tle obowiązujących trendów. Kendrick ma wiarę w swojego słuchacza i wygląda na to, że słusznie - pierwsze miejsce listy Billboardu i 300 tysięcy płyt sprzedanych w tydzień to nie byle co.

Muzyka na "To Pimp A Butterfly" jest nie mniej złożona niż teksty. Kendrick Lamar ponoć był bardzo mocno zaangażowany w warstwę muzyczną, wymyślał linie melodyczne dla Bilala, bez kompleksów wpływał na dużo bardziej doświadczonych muzyków. Być może dzięki temu udało się osiągnąć nieprawdopodobną wręcz spójność przy tak wielkiej różnorodności i próbie muzycznej podróży po historii czarnej muzyki. Od hołdującego Jamesowi Brownowi i DJ'owi Quikowi jednocześnie "King Kunta" po jazzowe "For Free?" i brzmienie bliskie Ś.P. J Dilli w "Momma". Album ma dziesiątki przejść, mostków dopracowanych w najmniejszym detalu, dziwnych etiud, efektów dźwiękowych, rozmów czy nagrań koncertowych. Tutaj Pete Rock pojawia się wokalnie i jako DJ, album otwiera George Clinton, Robert Glasper gra na pianinie i produkuje minutowe outro, a refren śpiewa Robert Isley z nieśmiertelnego Isley Brothers. Zaangażowanie personelu da się tu odczuć, ale zarazem wszystko jest spięte ciężką do wyjaśnienia, ale odczuwalną od początku klamrą. Ważną i składającą się na wielkość płyty pracę wykonali tutaj m.in. Bilal, Anna Wise, Thundercat, James Fauntelroy, Pharrell Williams, Flying Lotus, LoveDragon, Terrace Martin, Taz Arnold, Sounwave z Digi+Phonics i wielu innych. Bogactwo możliwości wykorzystano prawie optymalnie. Do tego sam Kendrick Lamar rapuje inaczej niż ktokolwiek przed nim, wchodzi w dziwnych momentach, przerzuca rymy w unikatowy sposób, nie tylko sięga bo nietypowe rozwiązania, ale też tworzy zupełnie nowe. Słyszeliście kiedyś kogoś rapującego tak jak w "For Free?". Jest nieprzewidywalny i nieschematyczny, czasami wręcz dziwaczny, ale nigdy odtwórczy.

"To Pimp A Butterfly" ma jeszcze jedną w opasłym pakiecie wielkich zalet - zyskuje na wartości z kolejnymi przesłuchaniami. Pierwsze wrażenie może skołować, zaskoczenie jest spore, łatwo przeoczyć istotne niuanse, albo się w nich pogubić. W istocie płyta jest warta poświęconego czasu, a znajdzie się go na pewno, bo krążek bardzo wciąga. Reakcja gwiazd na premierę trzeciej płyty Kendricka Lamara mówi wiele. "TPAB" jest wielkim wydarzeniem i tym razem stoi za nim album wart całej tej uwagi. Jeśli nie kamień milowy, to na pewno monumentalny pomnik upamiętniający jednego z największych w swoim fachu, którego w wielkiej formie możemy obserwować na żywo.

Kendrick Lamar - "To Pimp A Butterfly", TDE/Interscope

10/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas