Recenzja Kamil Pawelski "Granice": Szafiarce w szafie za ciasno

Paweł Waliński

Pan Szafiarka, czyli Ekskluzywny Menel, postanowił nagrać płytę. I nagrał. I co? I nic.

Okładka debiutanckiej płyty Kamila Pawelskiego
Okładka debiutanckiej płyty Kamila Pawelskiego 

Szafiarki często zapadają na swoistą odmianę klaustrofobii. Wśród swojego oręża - ciuchów - na których (załóżmy, że) się znają, robi im się zbyt duszno. A bo mało która szafa ma okno. A bo przez naftalinę oczy łzawią. A bo się kłakiem z angory można zaksztusić. Więc wychodzą szafiarki z szaf i biorą się za inne wyziewy rzekomej kreatywności. Tropem mola - najczęściej za literaturę. Tę poradnikową. Albo za takie czy inne gonitwy w programach telewizyjnych. Ewentualnie za muzykę (tu pytanie, czy wliczamy Marinę i Honey?), jak Kamil Pawelski.

Kamil chciał ponoć spełnić swoje wielkie marzenie. Parł na to aż dwa lata. No i udało się. W sensie fizycznym: bo płyta jest i można ją kupić. W sensie artystycznym z kolei: można jej nie kupić. Bo ciężko zauważyć na niej cokolwiek poza zakrawającym na idolatrię narcyzmem. Zrobił chłopak kilka większych czy mniejszych modowych deali, co zarobił, to jego. A kto bogatemu zabroni przeputać to na wynajęcie niezłych muzyków, zaproszenie gości, zabukowanie studia na dwa lata i siedzenie w nim do upadłego powtarzając step-by-step nagrania wokalu, które potem jeszcze producenci muszą z heroizmem wyciągać studyjnymi gałkami. A których i tak nie wyciągnęli, bo to co tu się dzieje, to praktycznie fałsz na fałszu. Nie pomaga nawet schowanie w masteringu wokalu, żeby trochę mniej tych fałszy było słychać. Barwę ma Pawelski - a owszem - przyjemną. Ale co z tego, skoro skali i techniki nie starcza nawet na interwały godne holenderskiego pejzażu?

No, ale dobra, Dylan przecież też kozłował jak zarzynane koźlę kilka dekad, dopóki mu głos nie stężał i nie zaczął kozłować, jak zarzynany kozioł. Jak człowiek ma coś mądrego do powodzenia, to nie stanie się to głupie, choćby i to wyseplenił czy wyjąkał, albo w trakcie deklamacji robił pajacyki. Ale "Granice" to pustostan. Teksty, jak to w rodzimym popie, jak z sieciowego generatora gimnazjalnej poezji, a więc podróże własne, walka z sobą, szaleństwo własne. Wszystko własne. Pawelski chce nawet zmieniać bieg Wisły - taki to gieroj.

Kamil Pawelski o nagrywaniu płytyNewseria Lifestyle/informacja prasowa

Muzycznie z kolei mamy fortepianowy pop z odjazdami raz to ku balladziarstwu, raz to w stronę rzekomej elektroniki, raz to gdzieś w okolice średniej półki prog-rocka. Taki bardziej Pendragon, niż Genesis - rozumiecie... Aranże są tu bardzo, ale to bardzo spójne (czytaj: nudne jak flaki z olejem) i jeśli o czymś świadczą, to najwyżej o tym, że osłuchaniem Pawelski nie imponuje. Zna natomiast pewnie Bartka Wronę, Szymona Wydrę i Comę.

Pięknie, jeśli ktoś realizuje swoje marzenia. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a marzeń bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca, albo cymbał brzmiący. Pięknie. Piękne jest też to, że ktoś może albumu Pawelskiego nie kupić. To też realizacja. Dobrego gustu.

Kamil Pawelski "Granice", Wydawnictwo Agora

4/10