Recenzja Jessie Ware "Tough Love": Classy retro soul pop

Paweł Waliński

Kiedy widzę w opisie produktu taki termin, jak macie w tytule, zrazu mną trzącha. Bo ileż może być tego classy retro soul popu?

Jessie Ware na okładce płyty "Tough Love"
Jessie Ware na okładce płyty "Tough Love" 

Amy Winehouse nie żyje od trzech lat. I od trzech lat z pewnością przewraca się w grobie. Bowiem takie zamieszanie, jakie pospołu z Duffy rozpoczęła w świecie damskiego popu, to nie byle co. Sęk w tym, że Winehouse była jedną z pierwszych i jedną z najzdolniejszych. Tabun pogrobowczyń już niekoniecznie. W tym morzu muzycznej bylejakości Jessie Ware jawi się jako wyspa.

Pamiętam tekst na temat tego zjawiska - bodaj w "Guardianie" - w którym padło sformułowanie, że tego typu muzyka jest chodzeniem po ostrzu noża, bo niebywale trudno uniknąć popadnięcia w kliszę, nagrania płyty kompletnie bez wyrazu, identycznej jak setka innych. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Nie wystarczy klarowna i przestrzenna produkcja wspierająca ciekawy wokal. Nie wystarczy piękna barwa i wokalna ekwilibrystyka. Przy tak dużej podaży, każda szansonistka pragnąca wzbić się poza tłuszczę, musi mieć jakąś wartość dodaną. W przypadku Jessie Ware czasem jest to udany flirt z dream popem, czasem z soulem, ale starym, a przede wszystkim dobre numery.

Tytułowy kawałek zdobny w ware'owskie trele łączy w sobie bardzo ładną melodię, ciepło głosu i jakiś rzadko w mainstreamie spotykany chłód, refleksję. Mniej tu klubowo niż na poprzedniej płycie "Devotion", ale cieszy, że Ware nie odcięła się zupełnie od jedynki, żeby popróbować komercyjnego szczęścia z zupełnie innej mańki, a miast tego kreatywnie budowała na tym, co było. W efekcie mamy muzykę podobną do - nie przymierzając - Sade, ale o dziewięć piekieł mniej nudną, z większym potencjałem popowym i nie skazaną na bytność na półce tylko i wyłącznie ludzi w średnim wieku.

Soul z jakiego czerpie Ware faktycznie jest retro - mocno niedzisiejszy. Myślcie prędzej - piękne soul-popowe piosenki z lat 80., niż tępawe współczesne wyjce zatrudniające w zwrotkach mało zdolnych raperów. Wokalne popisy nie przysłaniają najważniejszego - powłóczystych, zręcznych melodii, jak ta w gopelowym "Say You Love Me" (napisane z Edem Sheeranem), czy "Sweetest Song", jednej z lepszych pościelówek, jakie słyszałem ostatnio. Jasne, że z odpowiednią partnerką, to można i przy Gorgoroth, ale - uwierzcie mi - kiedy Ware trochę śpiewa, trochę mruczy, zrazu staje przed oczami łóżko z baldachimem, tuż przy wielkiej szybie za którą widzimy panoramę Manhattanu.

Płyta ma w sobie wszystko, co trzeba. Single do wykrojenia, a jednocześnie potencjał, by być doskonałą muzyką tła. Do kotleta, seksu w jacuzzi, wieczoru w hipsterskiej knajpie. Brakuje może tylko jednego. Dotknięcia geniuszu. Ale mimo tego Ware i tak jest trochę przed konkurencją. Za mało, żeby łeb urwało, ale perystaltyki jelit nie zaburza. Ot, taki MOR, to jest middle of the road music. Co czeka Jessie Ware na końcu tej drogi? Jestem bardzo ciekaw...

Jessie Ware "Tough Love", Universal Music Polska

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas