Recenzja Dream Theater "Distance Over Time": Sztuka dystansu

Wydane trzy lata temu "The Astonishing" nie było najbardziej udanym dokonaniem Dream Theater. Amerykanie postanowili przemyśleć, co wówczas nie zagrało, tak więc znacznie wyluzowali i postanowili wprowadzić do muzyki więcej brudu. Efekt? Najlepszy album Dream Theater od wielu, wielu lat.

Okładka płyty "Distance Over Time" Dream Theater
Okładka płyty "Distance Over Time" Dream Theater 

Powiedzmy to sobie wprost: od czasu odejścia perkusisty Mike'a Portnoya grupa Dream Theater nie ma szczęścia do dobrej prasy. Kropką nad "i" było wydane dwa lata temu "The Astonishing" - materiał wyraźnie cierpiący na problem przerostu ambicji. Otrzymaliśmy rozbuchany koncept-album, na którego pomysł był na tyle rozbudowany, że gdzieś w połowie prac muzycy najprawdopodobniej zapomnieli o tym, co w przypadku płyt jest najważniejsze. O czym? Ano, o muzyce właśnie. Cała otoczka naprawdę imponowała, ale sam album był nieziemsko wręcz nierówny.

Być może Dream Theater jakoś trafili na te liczne narzekania nawet ze strony części najwierniejszych fanów, którym nie spodobał się kierunek obrany przez zespół. Postanowili bowiem zrobić rzecz zaskakującą - nagrali "Distance Over Time", które jest niemal zupełnym przeciwieństwem "The Astonishing".

9 utworów (10 w wersji bonusowej), niecała godzina trwania oraz - w większości - metalowe, tradycyjne instrumentarium wystarczyło, aby muzycy odzyskali świeżość oraz energię, których niewątpliwie na ich poprzedniej pozycji zabrakło. Już w przypadku pierwszego utworu "Untethered Angel" zostajemy odpowiednio wprowadzeni w klimat.

Tak jakby te ostre, gitarowe riffy rzucone po krótkim, fortepianowym intro miały na celu pokazać słuchaczom "patrzcie, rzucamy ten skrajny patos, to natchnienie, artyzm na siłę i robimy muzykę". I jest to jak najbardziej słuszny kierunek, nawet jeżeli pod względem atmosfery zbliżają się tu niebezpiecznie do Metalliki (które to porównanie dodatkowo nasunięte jest przez specyficzne brzmienie utworów - mocno skompresowane, ale nieco schowane bębny z dozą pogłosu, wychodzący z oddali wokal).

Idąc dalej: na "Distance Over Time" Dream Theater najlepiej brzmi wtedy, kiedy postanawiają grać ostrzej. Stąd warto rzucić uchem na świetne "Paralyzed" oraz absolutnie perfekcyjne "Room 137" brudne niczym uczestnicy pewnego festiwalu w Kostrzynie nad Odrą - wisienką na torcie jest tu bluesowa solówka na gitarze. Dawno muzycy nie trzymali się tak blisko bardziej klasycznym, prostszym formom metalowego grania. Kiedy zaś zaczynają eksponować swoje umiejętności, w końcu nie przypomina to prężenia muskuł, a ma swój autentyczny cel. Swoją drogą, to, co miejscami z wiosłem wyprawia John Petrucci zasługuje na osobne brawa. Autentycznie, trudno uwierzyć, że człowiek potrafi zagrać te riffy wychodzące na początku "At Wit's End".

"Fall Into The Light" również rozpoczyna się jak kawał porządnego, thrashowego grania z mocnymi, prącymi do przodu bębnami. Dopiero z wejściem wokalu nabiera progresywnego charakteru, który w drugiej połowie utworu - kiedy to utwór przekształca się w balladę - zaczyna dominować. Co do ballady, jest tutaj jedna takowa: "Out of Reach". O ile ten melancholijny fortepian połączony z gitarą to bardzo kusząca obietnica, o tyle z czasem muzycy popadają w patos, którego nie powstydziliby się na "The Astonishing".

Całe szczęście, udało im się tego uniknąć w przypadku "Barstool Warrior" z bardzo fajnie zagraną, emocjonalną partią fortepianu w połowie kompozycji (zabijcie mnie, ale jestem pewien, że słyszałem kiedyś tę melodię i zapewne - znając Dream Theater - to jakiś cytat muzyczny, który jest tak oczywisty, że nieznajomość powinna skazać mnie na wieczny ostracyzm).

Jeżeli chodzi o wokal, bardzo dobrze, że James LaBrie postanowił sobie również odpuścić szarże, które towarzyszyły mu przy okazji poprzedniego krążka. Dalej daleko mu do wokalisty idealnego, a oskarżenia o bycie najsłabszym ogniwem zespołu dalej są zrozumiałe, natomiast tym razem nie irytuje. I to nawet pomimo obróbki wokalu, która trochę odziera jego śpiew z człowieczeństwa, dodając mu mechaniczności, co jest to o tyle dziwne, że partie instrumentalne potrafią być naprawdę brudne w brzmieniu.

Koniec końców, bardzo raduje pojawienie się "Distance Over Time", bo to zdecydowanie najlepszy album Dream Theater od czasu odejścia Mike'a Portnoya z zespołu. Rock opera nie była widocznie najlepszym możliwym pomysłem dla wirtuozów z zespołu, ale wystarczyło tylko wyjąć kij z d...y - pozbawiony pretensji do bycia wiekopomnym dziełem krążek z kawałkiem porządnego, dynamicznego, progmetalowego grania to coś, do czego niewątpliwie będzie się chciało jeszcze wracać.

Dream Theater "Distance Over Time", Sony Music Entertainment

7/10

PS Dream Theater będzie jedną z gwiazd festiwalu Prog in Park w Warszawie (12-13 lipca). Amerykanie zagrają drugiego dnia na Letniej Scenie Progresji.


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas