Reklama

​Recenzja Charles Bradley "Black Velvet": Czarna perła

Charles Bradley był jednym z największych fenomenów ostatnich lat. Sympatyczny pan pochodzący z Florydy, rezydujący do swoich ostatnich dni w Nowym Jorku, mógłby zawstydzić wszystkich life coachów i zdelegalizować ich zawód.

Artysta udowodnił, że prawdziwą karierę, nie największą, ale z całą pewnością będącą na miarę swojego talentu, można zacząć w późnym wieku. Jego debiutancki album - "No Time For Dreaming" - został wydany w 2011 roku, czyli w momencie, kiedy Bradley miał już 63 lata! Od tamtej pory na rynku pojawiły się cztery jego płyty, z których najnowsza, "Black Velvet", prawdopodobnie definitywnie zamyka katalog jego studyjnych nagrań.

"Prawdopodobnie", bo nie wiadomo, co jeszcze skrywają piwnice i dyski twarde, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że ostatni longplay przeszedł mocną selekcję. "Black Velvet" jest zbiorem utworów nagrywanych w trakcie sesji do debiutanckiej płyty, "Victim of Love", i "Changes". Piosenki, mimo niesłusznego miana odrzutów, są cudownymi skarbami i w żadnym wypadku nie odstają poziomem od doskonale znanych numerów człowieka, który swoim talentem dorównywał największym klasykom soulu.

Reklama

Podobnie jak poprzednicy, najnowsze dzieło to jeden wielki hołd dla kanonu czarnej muzyki i kolekcja utworów, które spokojnie mogłyby znaleźć się na longplayach Otisa Reedinga (tytułowy utwór i "(I Hope You Find) The Good Life") czy Jamesa Browna ("Can't Fight the Feeling" i "Luv Jones"). Utwory pełne uczuć, miłości i środkowego palca dyskretnie wymierzonego w niesprawiedliwość świata. Wszystko zaśpiewane w charakterystyczny sposób, który jeszcze więcej zyskuje w dwóch coverach. W samych superlatywach można pisać o dobrym "Stay Away" Nirvany, natomiast jeszcze lepiej wypada "Heart of Gold" Neila Younga, któremu Bradley nadał zupełnie nowego wydźwięku.

Największym szczęściem wokalisty było spotkanie zespołu Menehan Street Band. Każda produkcja spod szyldu nowojorskiego bandu brzmi niczym żywcem wzięta z jednej z sesji nagraniowych z lat 70. Zaginiony, dopiero co odkryty skarb. Urokliwe, pełne analogu i konserwatywnego podejścia dźwięki, przywołują wszystko, co najlepsze w czarnej muzyce sprzed pięciu dekad. Skład ponownie nie eksperymentuje, chociaż takim początkowo może wydawać się intro do "I Feel Change", stawia na znane formy i nie robi niespodzianek. Jest za to trochę więcej spokoju, słychać radość z tworzenia muzyki i szacunek do pionierów.

Siłą "Black Velvet", oprócz samych piosenek, jest historia. Sama nazwa płyty też nie jest przypadkowa - jest to pseudonim artysty z czasów, kiedy grywał w nowojorskich klubach. Takie drobne smaczki, klasyka wylewająca się z każdej sekundy, świetne kompozycje i wokal sprawiają, że ten pośmiertny album Charlesa Bradleya to nie tylko piosenki o miłości i buncie. To podróż do Nowego Jorku lat 70., który znamy tylko ze zdjęć.

Charles Bradley "Black Velvet", Daptone Records

8/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Charles Bradley
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama