Recenzja Bat for Lashes "The Bride": Płacząca panna młoda
Paweł Waliński
Natasha Khan dokonuje niemożliwego, a przynajmniej nieoczekiwanego. Nagrywa najlepszą płytę w swojej karierze.
Od debiutanckiego "Fur and Gold" minęło już dziesięć lat. W międzyczasie, a w szczególności od czasu komercyjnego sukcesu najpierw Florence and the Machine, a potem Lany del Rey, wysyp muzyki granej przez dziwne dziewczyny, a pozostającej w kategorii - by nie szukać ostrzejszego terminu - post-katebushowskiej. W tych rejonach muzycznej sceny jest tak tłoczno, że zdaje się i szpilki nie wsuniesz. Jak wobec klęski urodzaju radzi sobie więc Natasha Khan znana jako Bat for Lashes? Zupełnie dobrze, bo nadal ma to czego nieraz młodszym koleżankom brakuje. Polot.
Polot ów słychać przede wszystkim w jakiejś wsobności panny Khan, sposobie jaki tka kolejne wokalne frazy. A tka je mistrzowsko wokół tematu, który przyszedł jej do głowy podczas pracy nad krótkometrażowym filmem zatytułowanym "I Do", gdzie narzeczony panny młodej ginie w nieszczęśliwym wypadku samochodowym, a ona sama porywa jego auto i udaje się w wewnętrzną w istocie podróż. Podróż ku temu, co dalej dzieje się w życiu kobiety, człowieka, po ogromnej stracie. Ta tonacja przebija w nastroju piosenek. Może nie depresyjnych, ale jednoznacznie mroczniejszych i smutniejszych, niż na poprzednich trzech albumach artystki. Mrocznych i smutnych, ale przy okazji - a jakże! - również pięknych.
Pierwsze z czym zderzamy się na "The Bride" to niebywały minimalizm i szlachetność aranżacyjna. Khan nie potrzebuje ani rozbuchanych aranżacji Florence, ani uprowadzonych z Hollywoodu filmowych tricków Lany. Otwierające album "I Do" to praktycznie tylko głos i harfa, a i dalej na albumie, nawet kiedy wchodzi elektronika, wszystko pozostaje bardzo oszczędne. Dobrze, bo na takim tle wokal Bat for Lashes osiąga właściwą mu ekspozycję i czaruje głębią w ścieżkach niskich, a ku niebu zabiera nas w wysokich. Khan nadal ma też umiejętność, której bardzo często brakuje jej koleżankom po fachu. A mianowicie o coś, co z braku lepszego określenia, możnaby nazwać syndromem Martina Gore'a. U Gore'a nigdy nie wiemy jak skończy się fraza. U Khan tak samo. Pochody akordowe potrafią zaskoczyć, a linie wokalne są tak nieprzewidywalne, że konkurencję znajdują najwyżej u Marissy Nadler.
Wbrew temu, co pisałem o minimalizmie, jest tu czego słuchać. W samych wokalach mamy nieprzebraną liczbę smaczków. Doskonały jest khanowski niespieszyzm. A przede wszystkim "The Bride" stanowi absolutnie fantastyczny zestaw piosenek. Intymnych, pozbawionych fajerwerków, ale pełnych zbijającego z absolutem piątkę piękna. "Honeymooning Alone" mogłaby podarować Lanie, a ta trzęsłaby się z radości. "Never Forgive the Angels" jest jakby pożyczone z "Eye of the Hunter" Brendana Perry. "Close Encounters", czy "Widow's Peak" z powodzeniem mogłaby wyśpiewać wspomniana już Nadler. "Land's End" pozazdrościłby Khan Dave Roback z Mazzy Star.
"The Bride" to wielka płyta złożona z maleńkich perełek dowodząca, że wielki talent nie potrzebuje być zasilany wspomagaczami. Jeśli lubicie takie granie, pędźcie do sklepów, bo w zamian dostaniecie 52 minuty praktycznie nieprzerwanego doznawania. Jesteśmy dopiero w połowie roku, ale jeśli w kategorii folk/singer-songwriter Khan nie stanie na tegorocznym pudle, wyjmę sobie oko zardzewiałą łyżką. Płyta jest to fenomenalna.
Bat for Lashes "The Bride", Warner
9/10