Korn "Requiem": Gra na automacie [RECENZJA]

Po emocjonalnym "The Nothing", stanowiącym sposób Jonathana Davisa na poradzenie sobie z traumą po śmierci żony, przyszedł na czas na album dużo bliższy ziemi. Owszem, zespołowi można zarzucić powielanie schematów, ale nawet jeżeli to gra na automacie, to trudno się na nich złościć.

Okładka płyty "Requiem" grupy Korn
Okładka płyty "Requiem" grupy Korn 

Całkiem niedawno zwiastowano, że po latach niesławy nu-metal wróci do mainstreamowych łask. Z tych przewidywań wyszło niewiele oprócz memów z tatusiową charakteryzacją Freda Dursta i premierą nowej płyty Limp Bizkit, o której zapomniano niedługo po premierze. Może to jednak dobry pomysł zakopać ten okres muzyki rozrywkowej w odmętach sentymentu? Intrygujący eklektyzm i introspektywność szybko bowiem zmieniły się w festiwal agresywnego maczyzmu, w którym muzyka schodziła na dalszy plan.

Korn na przestrzeni swojej działalności miał kilka wyraźnych momentów zachłyśnięcia się, ale od pewnego czasu trzymają nieustannie stały poziom. I choć też dotknął ich spadek popularności, to wydaje się, że w porównaniu do innych "legend" nu-metalu trzymają się powierzchni naprawdę dobrze. Zarówno pod względem oddanych słuchaczy, jak i z czysto artystycznego punktu widzenia. Bo czy od czasu "The Serenity of Suffering" trudno znaleźć słabsze momenty w płytach Korna? Owszem, bywają powtarzalni, a te ich mniej lub bardziej świadome autocytaty potrafią drażnić. Ale ostatecznie otrzymujemy dokładnie to, czego się spodziewamy, wykonane z wielką dbałością.

Tak jest też i na "Requiem". Groove bębnów i mocno przesterowane riffy gitarowe błyskawicznie wgryzają się w głowę, nie pozwalając trzymać karku w jednym miejscu. Na szczęście Korn bardzo dobrze radzi sobie z aranżacjami, więc od czasu do czasu zwolnią tempo wewnątrz utworu, zmniejszą wielowarstwowość, a przede wszystkim zaoferują chwilę na oddech. Tę zabawę nastrojami doskonale słychać w "Let the Dark Do The Rest", które przeskakuje od fragmentów wolniejszych i melodyjnych do wręcz death metalowego refrenu. Sprawdza się to też w "Penance of Sorrow", które początkowo może sprawiać wrażenie najspokojniejszego utworu na płycie, by z czasem zyskać ołowiany wręcz ciężar. W takich momentach grupy słucha się wyśmienicie.

Teksty? To oczywiście znów potężna dawka negatywnych emocji - czy to tych przychodzących ze świata wewnętrznego, czy zewnętrznego. Davis nie należy do największych optymistów tego świata, więc z jego wersów wyłania się obraz człowieka wiecznie zagrożonego, zmagającego się z ciągłą krzywdą i niepotrafiącego przezwyciężyć własnych słabości. Nie jest to z naturalnych powodów tak emocjonalna płyta jak "The Nothing", ale osobom, które lubią rozdrapywać blizny za pomocą muzyki z pewnością "Requiem" umili czas. Szczególnie że Davis pięknie bawi się możliwościami swojego głosu.

To, co jest zaletą nowej pozycji Korn dla fanów, czyli niespecjalne odchodzenie od formuły, to też zarzut wobec albumu. Bo "Requiem" nie oferuje niczego, czego byśmy nie znali wcześniej pod niemal każdym względem. Refreny i melodie są ze słuchaczem chwilę po odsłuchu, by potem rozmyć się w zalewie kolejnych dość podobnych piosenek. Wygibasy rodem z "Twist" w połowie "Worst Is On Its Way" są nawiązaniem tak ciekawym, jak też zupełnie niepotrzebnym. Tylko czy Korn w ogóle jest w stanie zaproponować jeszcze coś świeżego? Po tylu latach i kilku nieudanych próbach po drodze szczerze wątpię. Ale to nie oznacza niczego złego.

Korn "Requiem", Universal Music Polska

7/10

Na czele grupy Korn stoi Jonathan DavisOllie MillingtonGetty Images
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas