Modne jest słowo "hype" (szum wokół czegoś, podgrzewanie atmosfery, wyczekiwanie, wzmożone zainteresowanie). Hype zazwyczaj kończy się wielkim rozczarowaniem albo... ulgą, że nadzieje nie zostały zniweczone. Hype związany z Laną del Rey wpisuje się w ten drugi scenariusz.
Nie ma sensu rozpisywać się, ile zamieszania wywołał debiut 25-letniej Amerykanki, i rozważać, czy mieszkała w tej przyczepie czy też nie i czy starczało na płatki śniadaniowe.
Pora przysłuchać się uważnie albumowi "Born To Die", który okazał się najciekawszym debiutem na styku alternatywy i popu od czasu, gdy na scenę wkroczyli James Blake i Jamie Woon (nota bene, zapalony orędownik talentu Lany).
Lizzy Grant, bo tak w rzeczywistości nazywa się Amerykanka, bawi się modnym ostatnio sentymentem do lat 60., określając samą siebie mianem "gangsta Nancy Sinatry", cokolwiek trafnym. Odwołania do stylistyki Sinatry czy choćby Dusty Springfield okraszone zostały pełną rozmachu produkcją, momentami ocierającą się o pompatyczność w stylu Hurts ("National Anthem"). Trudno jednak nie docenić strzelistych aranżów, imponująco rozległej przestrzeni zajmowanej przez feerię dźwięków i doskonale wpasowanych sampli w takich utworach jak choćby "Born To Die", "Blue Jeans" czy "Dark Paradise".
Za warstwę brzmieniową odpowiadał Emile Haynie, który dotychczas zajmował się głównie muzyką hiphopową. Nie pozostaje to bez wpływu na ostateczny kształt płyty - hiphopowe inspiracje słychać choćby w dynamicznej, zadziornej kompozycji "Off To The Races", ale też w "Diet Mountain Dew" czy "National Anthem".
Najwięcej mamy tu jednak nostalgii, którą poznaliśmy przy okazji przeboju "Video Games". Del Rey przyznała się, że obniżyła przed nagraniem albumu brzmienie swojego głosu po to, by było bardziej poważnie i smutno. Zabieg się udał - niski wokal Amerykanki udanie koresponduje z tęsknotą za dawnym Hollywood, z miłosnymi wyznaniami, podszytymi mocną nutą niepokoju i kontekstem śmiertelności człowieka (kiedy natomiast decyduje się del Rey na operowanie w wyższych rejestrach, wchodzi w rolę naiwnej, rozmarzonej dziewczyny z LA).
Brzmi banalnie? I jest momentami banalnie, ale z tekstów Lany co jakiś czas wyskakują perełki, co doprawdy niezwykle wygląda obok wersów prosto z gimnazjalnego pamiętniczka. Zakładam zatem, że element infantylności (począwszy od pretensjonalnego, tytułowego "urodziłam się, by umrzeć") jest zabiegiem celowym. A jeśli nie celowym, to wybaczalnym w dobie powszechnej piosenkowej grafomanii.
Więc co z tymi perełkami? "Moje życie słodkie jak cynamon / Jak pieprzone marzenie, które się ziściło / Kochaj mnie, bo jestem w radiu / Jak ci się teraz podobam? / Poliż mnie i weź mnie jak witaminę / Moje ciało jest trucizną z cukru" - słyszymy w piosence "Radio". "Wszedłeś do pokoju, moje oczy zapłonęły / Jakby wszedł James Dean / Jesteś tak świeży, na śmierć świeży, jesteś niezdrowy jak nowotwór / Trochę punkrockowy, ja wychowałam się na hip hopie / Jednak leżysz na mnie lepiej niż mój ulubiony sweter" - to z kolei fragment "Blue Jeans".
Głupie? Proste? Żadna to poezja? Upieram się, że mają urok te teksty, błyskotliwe w swojej infantylności. "Kochaj mnie, bo jestem w radiu" - no jak nie polubić takiej prowokacji? Również wersy najbardziej wzniosłe i romantyczne są całkiem zgrabne: "Niebo to miejsce na ziemi / Tam gdzie jesteś ty" - to oczywiście z "Video Games".
Odnosząc się natomiast do przyczepy, płatków śniadaniowych, ust, taty, wcześniejszego debiutu, "Saturday Night Live" - nie czuję się oszukany. Od autentycznej nudy wolę frapującą kreację.
8/10
Warto posłuchać: "Born To Die", "Off To The Races", "Blue Jeans", "Video Games", "Diet Mountain Dew", "Dark Paradise", "Radio", "This Is What Makes Us Girls"
Zobacz teledysk do "Video Games":