Kesha "High Road": Emanacja kobiecej siły [RECENZJA]
Kamil Downarowicz
Kesha ma za sobą trudny czas. Niedawno nowojorska sędzina oddaliła jej oskarżenie względem Dr Luke'a o molestowanie, końca dobiegła długoletnia batalia wokalistki z wytwórnią Sony, a piętrzące się problemy osobiste 35-latki, sięgnęły apogeum. Niejedna osoba mogłaby się tym wszystkim załamać. Ale nie Kesha. W myśl zasady "co nas nie zabije, to nas wzmocni" zdołała ugasić trawiące jej życie płomienie, stanąć dumnie przed mikrofonem i nagrać wyzwolicielski, wolnościowy album będący emanacją kobiecej siły i niezależności.
Kesha zawsze kojarzyła mi się z niegrzeczną wersją Taylor Swift. Obie piosenkarki obficie korzystały z dorobku największych gwiazd country, który przerabiały na własną modłę. Swift kowbojskie rytmy obudowywała głównie cukierkowym popem, Kesha zaś miksowała je z dyskotekowymi, pikantnymi bitami. Pewną odmianę przyniósł w tym kontekście album "Rainbow" z 2017 roku, w którym autorka takich hitów jak "Take It Off" czy "Tik Tok" pokazała nam się z bardziej intymnej, delikatniejszej strony.
Dlatego może lekko dziwić fakt, że "High Road" stanowi całkowite przeciwieństwo tej płyty. Zupełnie jakby Kesha po całym dniu spędzonym na płakaniu w poduszkę, postanowiła wziąć się w końcu w garść, umalować, założyć mini sukienkę i wyskoczyć z kumpelami na dziką, całonocną bibkę. Jesteśmy więc ponownie po imprezowej stronie mocy, gdzie hasło "taniec, taniec, taniec" wydaje się być odpowiedzią na wszelkie życiowe troski.
Stąd kawałki takie jak "Tonight", "My Own Dance", "Birthday Suit" czy "High Road" to parkietowe wymiatacze, które prują naprzód, nie dając nam przy tym chwili wytchnienia. Jest tu chyba wszystko - od rapowanych wstawek, po odgłosy pochodzące z retro gier video po rytmiczne, elektroniczne połamańce. Dużo tego, może nawet zbyt dużo, bo chwilami ten barokowy niemal przepych skutecznie potrafi do siebie zniechęcić. Podobnie, jak pewna rubaszność i obsceniczność, z której Kesha słynęła przed laty, i do której teraz, niestety, momentami ma zbyt mocne ciągoty. Głupkowate "Potato Song" i wulgarne "Raising Hell" wokalistka zdecydowanie mogła sobie i nam podarować.
Na szczęście Kesha pozwala nam złapać oddech i wzbudzić do siebie na powrót sympatię za sprawą bardziej stonowanych i spokojniejszych numerów, które, choć w zdecydowanej mniejszości, to jednak trafiły na tracklistę "High Road". Na największe wyróżnienie wśród nich zasługuje "Father Daugher Dance", stanowiący niezwykle osobistą i zaangażowaną opowieść Keshy o jej relacjach z ojcem. Uwagę zwraca również uroczy, akustyczny "Cowboy Blues", przywołujący na myśl twórczość Cat Power oraz rozpisany na fortepian, podniosły i naszpikowany emocjami "Shadow".
Mimo pewnych mankamentów płyty słucha się naprawdę dobrze. Jest w tej muzyce energia, precyzja i szczerość, która z pewnością będzie procentować szczególnie podczas letnich festiwali. Jeśli natomiast zastanawiacie się, co puścić następnym razem na domowym beforku, by rozruszać nieco towarzystwo, to "High Road" sprawdzi się znakomicie również w tej roli.
Kesha "High Road", Sony Music Polska
7/10