Dla wszystkich i dla nikogo

Łukasz Dunaj

Stone Temple Pilots "Stone Temple Pilots", Warner

Okładka albumu "Stone Temple Pilots"
Okładka albumu "Stone Temple Pilots" 

Kolejna gwiazda lat 90. powraca z niebytu. Wielkich uniesień nie należy oczekiwać, ale nienagannie skrojonego rocka dla dorosłych - jak najbardziej.

Stone Temple Pilots to specyficzny zespół. W czasach swojej największej prosperity traktowani byli, przynajmniej w Polsce, z pobłażaniem zarezerwowanym dla epigonów, którzy nie pochodząc z Seattle, szczęśliwie załapali się na eksplozję grunge'u. Dzisiaj wydane w pierwszej połowie lat 90. albumy "Core" czy "Purple" cieszą się statusem niemal klasyków tego nurtu. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że STP nigdy wybitnym zespołem nie byli, ale mieli dryg do przebojowych numerów (któż nie słyszał choć raz "Creep" i to nie tego w wykonaniu Radiohead?) oraz wokalistę Scotta Weilanda, który do Layne'a Staleya z Alice In Chains próbował się upodobnić nie tylko wizualnie, ale i pociągiem do zgubnych nałogów.

Amerykanie, mimo statusu gwiazd w swojej ojczyźnie, nie przetrwali następnej dekady i w 2001 roku, po wydaniu albumu "Shangri-La Dee Da", dali sobie spokój. Bracia DeLeo - Robert (basista) i Dean (gitarzysta) - bez zmontowali skład o nazwie Army Of Anyone, ale nie odnieśli z nim większych sukcesów, a wokalista dzielił swój czas pomiędzy Velvet Revolver, mało satysfakcjonującą karierę solową i kolejne terapie odwykowe. Kiedy wiosną 2008 roku Weiland w dość niejasnych okolicznościach opuścił kolegów z Velvet Revolver, powrót Stone Temple Pilots wydawał się równie oczywisty, co reaktywacja Soundgarden po zasłużonej klęsce ostatniego albumu Chrisa Cornella. Czekać zbyt długo nie musieliśmy.

Metrykalnie ostatnie studyjne wydawnictwa STP dzieli długie 9 lat, a to w muzyce cała epoka. Mimo to, w menu nowej płyty rozgościły się chwytliwe rockery - raz lepsze, jak singlowe "Between The Lines", z cobainowskim krzykiem "get away" pod koniec, to znów gorsze, jak "Hazy Day", broniące się głównie rasowym riffem. Zapomnijcie jednak o postgrunge'owych dołach czy depresyjnych balladach - na tym polu ta płyta nie ma wam nic do zaoferowania. Stone Temple Pilots na swoim szóstym albumie to głównie słoneczne, piosenkowe granie dżentelmenów po czterdziestce, często niestety wpadające jednym uchem, a wypadające drugim. W pamięci pozostają m.in. zaśpiewane z manierą Davida Byrne'a "Hickory Dichotomy", idealnie lennonowskie "Dare If You Dare" czy "First Kiss On Mars", w którym Scott Weiland wciela się w rolę Ziggy'ego Stardusta. Wszak tytuł zobowiązuje.

Nie spodziewałem się po Stone Temple Pilots albumu, który zamieszka ze mną na lata, ale odnoszę przykre wrażenie, że panowie tkając makatkę z beatlesowskich harmonii, hardrockowych klisz, a nawet popu sprzed dobrych czterech dekad ("Cinnamon" to najlepszy przykład) nagrali płytę trochę dla wszystkich i dla nikogo. I nawet imponująca dyspozycja wokalna wiecznego rekonwalescenta Weilanda nie wynosi tego comebacku na wyższy pułap.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas