Debiutancki album wokalisty, który ma znanego tatę, rozczarowuje na całej linii. Janusz Staszewski wokalnie i tekstowo operuje na poziomie mielizny.
Młody muzyk najlepiej czuje się w rytmach reggae. W warstwie aranżacyjnej postawił Janusz na minimalizm, momentami intrygujący (ciekawe partie dęciaków), przez większość czasu jednak monotonny i nużący. Na pierwszy plan wybija się radosna "nawijka" artysty, który dykcyjnie prezentuje się nieźle, nie dysponuje natomiast ani ciekawą barwą, ani umiejętnościami, co wychodzi na jaw, gdy pojawiają się fragmenty nieco bardziej melodyjne.
Najważniejszą rolę - przy ascetycznej formie i słabości wokalnej - miały więc do odegrania teksty piosenek. I tutaj rozczarowanie jest największe.
Album "Piosenki o miłości" to opowieść o romantycznym pacyfiście, wierzącym w Boga, dystansującym się od władzy, "systemu" i wyścigu szczurów. Opowieść ta, niestety, pełna jest komunałów, banalnych klisz. W uszy gryzą wytarte metafory ("wolny jak ptak"), przesłania, które słyszeliśmy już tysiąc razy ("nigdy nie poddawaj się"), pompatyczne deklaracje ("odrzucam maskę"), refleksje zbuntowanego licealisty ("system chce, bym był podporządkowany") oraz inne płytkie, mało oryginalne spostrzeżenia ("nie trzeba być profesorem, żeby wiedzieć o życiu").
Janusz zapał do muzyki ma duży, to słychać na albumie czy w wywiadach. Tradycje rodzinne - a zatem doświadczenie, z którego można czerpać - również przemawiają na jego korzyść. Na razie jednak nie potrafi przekuć tego w coś wartościowego.
3/10