Reklama

Metallica i mniejsza trójka

Idea pierwszego spotkania Wielkiej Czwórki thrash metalu na jednej scenie była chwalebna, ale nikt, kto był na Sonisphere Festival w Warszawie, nie miał wątpliwości, kto tutaj rządzi.

Dostać się na Bemowo przez zakorkowaną Warszawę nie jest łatwo. Dlatego znaczna część fanów spóźniła się nie tylko na Behemotha (który profesjonalnie zagrał to, co trzeba, nie zważając na prażące słońce, które takiemu show zdecydowanie nie służy), ale też na Anthrax. Nowojorczycy dwoili się i troili, żeby przypaść do gustu polskiej publiczności - szczególnie Joey Belladonna, nowy-stary wokalista grupy, który komplementował fanów za to, że są rewelacyjni, nawet kiedy reagowali dość leniwie.

Repertuar Anthrax ograniczył się właściwie do dwóch płyt - "Among the Living" i "Spreading the Disease" - tak jakby lata 90. i kolejna dekada nigdy nie nadeszły. Nie mogło być inaczej, bo Belladonna nie tylko nie chce, ale też pewnie nie umiałby zaśpiewać partii Busha.. Miłym akcentem był cover "Heaven And Hell" Black Sabbath, zagrany oczywiście w hołdzie zmarłemu niedawno Ronniemu Jamesowi Dio. I wszystko się zgadzało, w końcu Anthrax to zespół, któremu z całej Wielkiej Czwórki najbliżej do klasycznego, brytyjskiego heavy metalu.

Reklama

Dave Mustaine oczywiście musiał się wyróżniać, więc wyszedł na scenę w śnieżnobiałej bluzie i niespecjalnie zabiegał o przychylność publiczności. Nie tylko darował sobie konferansjerkę pomiędzy utworami, ale i w trakcie ich grania zdawał się nie pamiętać, że show must go on, raz po raz chowając się za głośnikami. Trzeba mu jednak przyznać, że to, za co powinien być rozliczany, czyli partie solowe, były znakomite. Ten facet ma dynamit w palcach! Na dobór repertuaru też nikt nie mógł narzekać. Megadeth zaczęli od "Holy Wars... The Punishment Due", potem usłyszeliśmy m.in. "Hangar 18" i "Symphony of Destruction" - że nadreprezentacja "Rust in Peace"? Może i tak, ale to w końcu najlepsza płyta tego zespołu.

Slayer przyciągnął pod scenę prawdziwy tłum. Kwartet dowodzony przez niezmordowanego Toma Arayę (dwie śruby w szyi po niedawnej operacji kręgosłupa uniemożliwiły mu headbanging) dał świetny koncert. Slayer nie miał czasu na pełny set, ale zagrał najważniejsze numery ze swojego bogatego dorobku. Nie zabrakło "War Ensemble", "Angel of Death", "Dead Skin Mask", "South of Heaven" czy "Raining Blood". Szkoda tylko, że kwartet z Kalifornii nie brzmiał tak jak powinien. Ich muzyka, piekielnie intensywna i gęsta, powinna miażdżyć dźwiękiem. Cóż - myślałem sobie - może więcej z tego sprzętu nie da się wycisnąć, koncerty pod gołym niebem mają swoje prawa. Myślałem tak aż do momentu, gdy...

Na scenie pojawiła się Metallica. Nagle te same głośniki, które buczały i bzyczały nieśmiało na Anthrax, Megadeth i Slayerze plunęły klarownym, potężnym dźwiękiem. Halo, i to ma być konfrontacja Wielkiej Czwórki? Ktoś tutaj grał znaczonymi kartami... Oczywiście, nie mam wątpliwości, nikt nie miał, że Metallica była gwiazdą wieczoru, ale nie pozwolić dobrze zabrzmieć rzekomym przyjaciołom to trochę nie fair. Tym bardziej, że Ulrich i spółka tak czy owak mieli naturalną przewagę - jako jedyni grali po zmroku, jako jedyni mieli do dyspozycji gigantyczny telebim za sceną, wszystkie światła i pirotechnikę.

Tradycyjnie rozpoczęli fragmentem utworu Ennio Morricone, ale wiedząc, że przed nią nie grały drugoligowe supporty, Metallica uderzyła z grubej rury już na wstępie - "Creeping Death" i "For Whom the Bell Tolls" przyciągnęły pod scenę tych wszystkich, którzy jeszcze przed paroma minutami raczyli się piwem albo pizzą. To musiało się podobać - wszystkie najlepsze numery Metalliki, dynamiczny show, nawet Lars mylił się rzadziej niż zwykle. Nawet skandalicznie wielka buda (czemu na AC/DC dało się czegoś tak wielkiego i tak blisko nie stawiać, a tu się nie dało?), która zasłaniała scenę na poprzednich zespołach, przestała przeszkadzać, bo na wspomnianym wcześniej telebimie można było zobaczyć wszystkie detale. Przy "One" i "Enter Sandman" były nawet fajerwerki (przy tym pierwszym, zważywszy na poważną tematykę tekstu zupełnie zbędne), a "Sad But True" został zadedykowany przez Jamesa ukochanym braciom z Wielkiej Czwórki. Dlaczego akurat ten utwór? Czyżby ironia?

Tak czy owak, prawdziwa thrashmetalowa bestia obudziła się w Metallice dopiero na bisach, kiedy usłyszeliśmy "Hit the Lights" i "Seek and Destroy". Nie można było tak od razu?

A co potem? Walka z żywiołem. Organizatorom koncertu i stołecznym służbom tradycyjnie gratulujemy doskonałego przygotowania do przyjęcia, a przede wszystkim do pożegnania, takiego tłumu. Próbując się wydostać z zaczopowanych pojazdami i piechurami okolic Bemowa, pewnie nie ja jeden zamiast wspominać solówki Mustaine'a i krzyk Arayi, rozmyślałem jak fajnie byłoby mieć ten śmigłowiec, który zabawiał nas pomiędzy koncertami, fikając na niebie koziołki.

Jarek Szubrycht, Warszawa

Czy Metallica skończyła się na "Kill'Em All" - podyskutuj na forum o koncercie!

Zobacz teledyski artystów Sonisphere Festival!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: trojka | festiwal | Warszawa | show | Metalliki | Metallica | trójka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama