Open'er Festival 2010
Reklama

Open'er: Ogień na festiwalu

Zapowiadani na główną gwiazdę trzeciego dnia Open'er Festival Brytyjczycy z Kasabian sprostali zadaniu udowadniając, że przyznawane im regularnie nagrody dla najlepszego zespołu koncertowego nie są na wyrost.

Dużą scenę otworzył tego dnia wrocławski eksperymentator - raper to już za małe słowo - L.U.C. i choć zapewne topił się w gorących promieniach popołudniowego słońca, jego pozytywne przesłanie i niespożyta energia podobały się ludziom. Podobnie jak występy innych polskich gwiazd, które grały na Open'erze tego dnia, m.in. Niwei (wokalista docenił reakcję publiczności dowcipnym: "Zupełnie jak w Jarocinie w 84."), Julii Marcell, Noviki czy Bester Quartet - ale taka już formuła tej imprezy, że większą uwagę przykuwają goście z zagranicy.

Reklama

Apogeum popularności tej grupy przypadło na drugą połowę lat 90. Potem na prawie 10 lat zawiesili działalność. Ostatnio wrócili z albumem z największymi hitami. Czy taki zespół może zabrzmieć świeżo i porywająco na Open'erze, gdzie królują muzyczne nowości? Może, jeśli nazywa się Skunk Anansie i prowadzi go tak charyzmatyczna liderka jak Skin. Gdy wychodzili na scenę o 20.00 w oślepiających promieniach słońca, pewnie niewielu spodziewało się, że aż tak uda się im rozruszać publiczność. Zaczęli od czadowego "Selling Jesus", by już po chwili zaserwować inny klasyk - "Charlie Big Potato". Tego wieczora nie zabrakło żadnego ważnego numeru grupy, pojawiły się także między innymi "I Can Dream", "Brazen (Weep), "Weak", czy "Twisted (Everyday Hurts)". Świetnie przyjęto też ostanie nagrania Skunk Anansie: "Because of You", "Squander" oraz jeszcze niewydany singiel "My Ugly Boy", zapowiadający anonsowany na wrzesień premierowy materiału zespołu.

Muzyka podczas tego koncertu to jednak nie wszystko. To był znakomity show i nieustanna zabawa z fanami, którą bez wytchnienia pomysłowo organizowała Skin. Wokalistka biegała tam i z powrotem, skakała i wiła się po scenie jak szalona. Kilka razy zeszła z niej do fanów, przytulając się i przybijając piątkę. W pewnym momencie posunęła się o krok dalej, wskakując w sam środek publiczności, która zaczęła podawać ją sobie na rękach. Pokonała kilka metrów niesiona przez tłum fanów, jak gdyby nigdy nic perfekcyjnie śpiewając każdą linijkę tekstu! Nie musze chyba dodawać, jaki entuzjazm wśród publiczności wzbudziła taka zabawa. Koncert trzymał w napięciu do końca, a jednym z ostatnich utworów była chóralnie odśpiewana przez wszystkich ballada "Hedonism". Wspaniale, że po tylu latach zobaczyliśmy Skunk Anansie w tak dobrej formie. Teraz pozostaje tylko czekać na premierę nowej płyty. Już wiemy, że warto. (MS)

Regina Spektor musiała zmierzyć się z legendą piątkowego koncertu Grace Jones, która krążyła już po miasteczku festiwalowym (obie panie wystąpiły przecież o tej samej porze, na tej samej scenie). Tak przynajmniej mi się wydawało - ale najwyraźniej Regina miała inne plany. Postanowiła, mówić kolokwialnie, zrobić swoje, bez oglądania się na innych. Gdy pojawiła się na scenie, w prostej zwiewnej sukience i ze starannie przygotowanym makijażem, z daleka wyglądała jak laleczka. I znów nic bardziej mylnego. Regina posiada bowiem ten typ ukrytej charyzmy i uroku, które pozwalają jej z łatwością zjednać sobie publiczność, choć uczciwie należy przyznać, że sądząc po reakcji widowni, niewielka jej część znalazła się pod sceną przez przypadek.

Od samego początku czuło się, że to będzie koncert wyjątkowy, inny od tego, co dotychczas doświadczyliśmy w Gdyni. Pani Spektor postawiła na prostotę i naturalność. Nawet podziękowania kierowane w stronę publiki brzmiały jakoś inaczej, były niewymuszone, prosto z serca. Warto zaznaczyć, że Regina Spektor ma słowiańską duszę, pochodzi bowiem z Rosji i nawet jedną z piosenek zaśpiewała po rosyjsku. Kto wie, może czuła się w Gdyni trochę jak u siebie...

Po trzech dniach niekiedy szaleńczej zabawy i morderczej bieganiny, ten koncert był jak dawka napoju energetycznego. Na koniec stało się to, czego spodziewałem się od mniej więcej połowy występu: wyraźnie wzruszona reakcją publiczności i odbiorem jej koncertu, Regina zapowiedziała szybki come back. Tu warto poświęcić kilka słów właśnie publiczności, która w Babich Dołach jest wyjątkowa. Polscy fani po wielu latach posuchy dopiero od niedawna mają okazję podziwiać największe światowe gwiazdy. To radość z tego faktu, sprawia, że dają oni artystom ogromny kredyt zaufania. Bo gdzie indziej na świecie pomyłki wykonawców na scenie przyjmuje się gromkimi oklaskami? Regina spłaciła ów kredyt z nawiązką, teraz pozostanie nam jedynie czekać na możliwość wyrównania rachunków. (MC)

Gitarzysta Serge Pizzorno i wokalista Tom Meighan wraz z resztą Kasabian już na samym początku załatwili wszystkich wątpiących w koncertowy potencjał zespołu. Brawurowo wykonane "Fast Fuse", "Shoot The Runner" i "Underdog" były rozbiegówką do najprawdopodobniej najbardziej żywiołowego koncertu na scenie głównej tegorocznego festiwalu. Występ w Gdyni udowodnił, że piosenki Kasabian skrojone są w rozmiarach stadionowo-festiwalowych. Niżej podpisany miał okazję widzieć zespół kilka lat wcześniej w ciasnym, zadymionym klubie na berlińskim Kreuzbergu, w którym takie numery, jak "Empire" czy "L.S.F." po prostu się nie mieściły. Na Open'erze przestrzeni dla muzyki Brytyjczyków było wystarczająco dużo. A dodatkowo Meighan i Pizzorno czują się przed kilkudziesięciotysięczną publicznością jak ryby w wodzie. Wokalista Kasabian, sceniczny młodszy brat Iana Browna czy Liama Gallaghera, w małym palcu ma umiejętność dyrygowania tłumem. Z tym się trzeba urodzić.

Za sprawą koncertu Kasabian na Open'erze zrobiło się bardzo brytyjsko. Tak bardzo, że nawet piwo głównego sponsora imprezy smakowało jak jakiś lager z okolic Leicester, rodzinnego miasta formacji. Jednak o tym, że jesteśmy w Gdyni, a nie na Glastonbury czy Reading, przypominał sam Meighan, kłaniając się fanom słowami: "Poland you are fucking Empire" (to oczywiście po kompozycji "Empire"). Mam wrażenie, że muzyków Kasabian zaskoczyła reakcja publiczności. Widać to było zwłaszcza w trakcie "L.S.F.", gdy fani kontynuowali charakterystyczny zaśpiew z tej piosenki, wywołując szeroki uśmiech na twarzy Meighana. Zagrane również na bis "Fire" ("Ogień"), z refrenem prawie w stylu Boney M, sprowokowało do pobijania rekordów skoku dosiężnym nawet najbardziej opornych. Jak na pierwszy koncert w Polsce Kasabian pozostawili więcej, niż znakomite wrażenie. (AW)

Pierwszy koncert w Polsce, podobnie jak Kasabian, zagrali Hot Chip. Zespół przywitał publiczność słowami: "Cześć! Jak się masz?", wypowiedzianymi z akcentem przypominającym polszczyznę słynnego Borata. Sympatyczny gest był wstępem do sympatycznego koncertu, ujmującego nie tylko pulsującym, tanecznym rytmem, ale też emocjami charakterystycznymi dla rockowych zespołów. Nic w tym jednak zaskakującego, bo Hot Chip to zespół gatunkowo wręcz nieklasyfikowalny. W konsekwencji występ Brytyjczyków przeznaczony był zarówno dla ciała, jak i ducha. Tak było na przykład przy nastrojowym "Brothers", który mocno kontrastował z momentami dyskotekowym, w dobrym tego słowa znaczeniu, występem grupy. (AW)

Nie będę ukrywał, że dla mnie, koncert Matisyahu był najważniejszym wydarzeniem tego festiwalu. Był to występ, na który czekałem z największą niecierpliwością, występ, który miał być punktem kulminacyjnym nadmorskiej imprezy. Przed sceną pojawiłem się już niemal godzinę przed początkiem, uprzednio odwiedziwszy toaletę, tak by nieszczęsna natura nie zaprzątała mi niczym myśli. Piszę o tym, by pokazać jak wielkie oczekiwania z mojej strony towarzyszyły temu bezprecedensowemu wydarzeniu. Oczekiwania i obawy zarazem, wszak z nabrzmiałymi do granic rozsądku nadziejami przecież bywa różnie. Teraz już wiem, że obawy były bezpodstawne. Gdybym mógł sparafrazować klasyka ogłosiłbym, że Matisyahu wykonał zadanie. Na szóstkę z plusem.

Ostatnia jego płyta - "Light" - nie zdobyła mojego serca, ale Matthew Meller przygotował na sobotni wieczór zestaw swych najważniejszych utworów ze starszych albumów. Usłyszeliśmy zatem między innymi "Time of Your Song", "Jerusalem", "Aish Tamid", "Chop 'Em Down" oraz oczywiście "Youth" i przede wszystkim "King Without a Crown" na zakończenie zasadniczej części koncertu. Gdy jego sylwetka z wolna znikała ze sceny w lekkim półmroku, a na jego ustach wciąż gościł śpiew, istniała nadzieja, że Matisyahu jeszcze powróci. I tak się stało, nie zabrakło bisów, mimo że koncert trwał już ponad 90 minut. Musicie przy tym wiedzieć, że koncertowe oblicze Matisyahu znacznie odbiega tego, które znamy z albumów. Duża w tym zasługa muzyków, którzy towarzyszą artyście podczas występów. Panowie mocno na scenie improwizują, niejednokrotnie rozbudowując utwory do kilkunastominutowych etiud. Niektóre są tak odległe od oryginału, że rozpoznać je można jedynie po słowach. I nawet nie wiem kiedy występ Matisyahu przerodził się w niemal dwugodzinny transowy spektakl, z muzyką, światłem i artystami w roli głównej. Nie było przy tym wielkich fajerwerków, Matisyahu nie jest artystą, który łasi się do publiczności, rzucając co chwila niezgrabne "dziękuję" z amerykańskim akcentem. Matisyahu to artysta, który komunikuje się z publicznością za pomocą muzyki i tekstów.

Czy był to najlepszy koncert Open'era? Z ostatecznymi ocenami poczekajmy do jutra. Z pewnością był to jeden z tych koncertów, o których szybko się nie zapomina. Obraz Matisyahu stojącego na głośniku w świetle pojedynczego jupitera na pewno na długo pozostanie w pamięci wszystkich obecnych. (MC)

Nie wiem, jakim cudem zespół, który zobaczyliśmy o 1.00 w namiocie, gra pod szyldem, w którym tak mocno eksponowana jest marka Gorillaz. Doprecyzujmy. Projekt, który usłyszeliśmy na Open'erze to nie zespół Damona Albarna, który wydał w tym roku znakomity album "Plastic Beach". Ich niestety nie udało się do Polski sprowadzić. My dostaliśmy produkt gorillazopodobny. Ale zawartość oryginału w tej wariacji była iście śladowa. Tak naprawdę występ Gorillaz Soundsystem okazał się momentami bardziej, a momentami mniej sprawnym setem didżejskim, w którym co jakiś czas wybrzmiewały dźwięki wysamplowane z płyt Gorillaz - między innymi fragmenty "Dare", "Feel Good Inc.", czy "Last Living Souls". Ale to były tylko momenty. Reszta materiału to dość konwencjonalny set, z wplecionymi takim przebojami, jak "Tik Tok" Keshy, czy "You Give Love a Bad Name" Bon Jovi. Najwięcej Gorillaz w tym projekcie można było dojrzeć w wizualizacjach, które niestety również nie powalały. Zdarzały się momenty, że przez długie minuty żaden dźwięk płynący ze sceny nie miał nic wspólnego z twórczością Gorillaz, wtedy bezcelowe wydawało się oglądanie jako tła do tych wydarzeń kreskówek z Noodle, 2D, Murdokiem i Russelem. Wszystko to, oddajmy sprawiedliwość, nie przeszkodziło prawie pełnemu namiotowi bawić się naprawdę dobrze. Bo też całość nadawała się do potańczenie w sobotnią noc, a tego właśnie oczekiwały tysiące zgromadzone pod sceną. Ale zabawa była tym lepsza, im mniej szukaliście pokrewieństwa tego projektu z właściwym Gorillaz. (MS)

Relacja: Mateusz Ciba, Mateusz Smółka, Jarek Szubrycht, Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: festiwal | wokalista | publiczność | zabawa | Gdynia | ostry dyżur | koncert | płomień | Open'er
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy