Zwycięzca amerykańskiego "Idola" pozywa twórców programu!
Bezprecedensowy pozew w amerykańskim show-biznesie. Phillip Phillips, zwycięzca 11. edycji programu "American Idol", chce się procesować z twórcami show.
Phillip Phillips domaga się, by jego kontrakt z firmą 19 Entertainment, odpowiadającą za produkcję "American Idol", został unieważniony.
Prawnicy młodego wokalisty nazwali umowę "opresyjną" i przekonują, że Phillips został wmanipulowany w jej podpisanie.
"Jestem wdzięczny za szansę, jaką otrzymałem poprzez występy w 'Idolu'. Nie zapominam o tym, jak bardzo fani i twórcy programu przyczynili się do mojej kariery. Mimo to przez cały czas miałem poczucie, że nie mam wolności w decydowaniu o swojej karierze w pełni komfortowy sposób" - oświadczył Phillip Phillips.
"Nie mogę się doczekać, aż będę mógł samodzielnie podejmować decyzje dotyczące mojej kariery. Chciałbym mieć możliwość nagrywania świetnej muzyki i wykonywania jej dla moich fanów" - dodał zwycięzca "Idola".
Co konkretnie zarzuca firmie 19 Entertainment 24-letni piosenkarz?
Phillips w pozwie podaje m.in. że był przymuszany do grania koncertów dla wybranych korporacji, za co nie otrzymywał wynagrodzenia.
Ponadto szefowie firmy autorytarnie podejmowali za niego decyzje, nie informując nawet samego zainteresowanego. O tytule swojego albumu Phillips miał się dowiedzieć... z mediów.
Kontrakt z firmą jest dla wokalisty wysoce niekorzystny - 19 Entertainment zabezpieczyło sobie 40 proc. od wszystkich umów reklamowych podpisywanych przez ich podopiecznego.
Prawnicy młodego artysty znaleźli przepis, który może być przepustką do wygrania rozprawy. Otóż zgodnie z prawem stanu Kalifornia tylko licencjonowani agenci mogą negocjować występy dla swoich klientów. Adwokaci będę próbowali udowodnić w sądzie, że przepis ten został przez producentów "Idola" złamany.
Jak na te wszystkie zarzuty odpowiada 19 Entertainment?
Producenci "American Idol" wydali oświadczenie, w którym zapewniają, że działali "w najlepszym interesie Phillipa Phillipsa" i że będą "ze wszystkich sił bronić się przed bezpodstawnymi zarzutami".
Zwycięzcy programów telewizyjnych coraz częściej buntują się przeciw narzucanym z góry warunkom kontraktów i sterowaniu ich karierą. Przypomnijmy, że w konflikt z wytwórnią Syco popadł w ubiegłym roku James Arthur, zwycięzca brytyjskiego "X Factor".
- Zanim zdobyłem tak zwaną sławę, byłem zwykłym artystą. Byłem kimś, kto robi muzykę, pisałem teksty piosenek, z którymi się utożsamiałem, i nikt nie mówił mi, jak mam się wyrażać. Chciałem przekazać siebie, o to w tym przecież chodzi, a nie o to, żeby wyrażać myśli 50 innych osób. Liczyłem, że słuchacze zrozumieją mój przekaz i że może uda mi się wywrzeć pozytywny wpływ na ich życie. A teraz jest tak, że różni ważni ludzie mówią mi, co mogę, a czego nie mogę robić. Jaką muzykę mogę wydawać, a jakiej nie mogę - narzekał Brytyjczyk w rozmowie z Interią.
- Kiedy stajesz się sławny, kiedy dostajesz kontrakt płytowy, odbiega to od twoich pierwotnych wyobrażeń. Wyobrażasz sobie, że ludzie będą mieli stuprocentowe wiarę i zaufanie do ciebie jako artysty. Niestety, tak nie jest. Liczy się tylko to, co się sprzeda. Taka jest prawda, stary - dodał James Arthur (zobacz cały wywiad!). Kilka tygodni po naszej rozmowie wytwórnia Syco rozwiązała umowę z młodym idolem.
(mim)