Disco w deszczu
- Musicie się ruszać, by było wam ciepło. Bo wyschnąć raczej nie wyschniecie - tak w piątek (1 lipca) Jarvis Cocker z Pulp mobilizował przemoczoną i zmarzniętą publiczność Open'er Festival. Właśnie brytyjski zespół i deszcz byli bohaterami drugiego dnia festiwalu.
W piątek pogoda nie rozpieszczała festiwalowiczów. Nie tylko padało, ale wiał przenikliwy wiatr. Na szczęście mocno niesprzyjające warunki atmosferyczne zeszły na drugi plan. Właśnie za sprawą Jarvisa Cockera i jego Pulp.
Jedna z ikon brit popu powróciła na scenę po blisko 10-letniej przerwie. A takie "kambeki" zawsze budzą wątpliwości. Po co? Dlaczego? Czy odgrzewanie zimnych kotletów ma sens? Po gdyńskim koncercie Pulp te pytania są co najmniej nie na miejscu.
Let's Gdance!
Zaczęli od "Do You Remember The First Time?", tak jak zresztą każdy koncert na obecnej trasie. I od początku było wiadomo, że centralną postacią tego występu będzie Jarvis Cocker. Wokalista o aparycji gimnazjalnego nauczyciela języka polskiego okazał się być nie tylko wybitnym frontmanem, ale też błyszczał elokwencją i dowcipem. Spektrum jego międzypiosenkowych monologów było imponujące. Na początku przeprosił za pogodę i podziękował wszystkim za przybycie, pomimo intensywnie padającego deszczu. Później niezdarnie odczytywał z kartki polskie zwroty, tłumacząc swą nieudolność zalanymi przez deszcz okularami. Wreszcie namawiał i przekonywał wszystkich do tańca, by choć w ten sposób rozgrzać widzów.
Zabawnie wypadła językowa gierka Jarvisa Cockera, który zestawił słowa "Gdańsk" i "dance" ("tańczyć"), tworząc zwrot... "Gdance". Stało się to oczywiście przed utworem "Disco 2000". A później, przed epickim "This Is Hardcore", usłyszeliśmy jeszcze, że jesteśmy "prawdziwymi hardkorowcami", wytrzymując w niemiłosiernie zacinającym deszczu, który dał się we znaki również zespołowi, bo wiatr wiał frontalnie w scenę. Zresztą wokalista Pulp przyznał, że to najbardziej mokry koncert w jego życiu i między innymi z tego powodu zapamięta Open'era na długo.
Spektakl ocierający się o performance
Zaskakujące jest jednak to, że choć przeboje grupy błyszczały mocno, tak mocno jak imponujący neon z nazwą Pulp wiszący nad sceną, to jednak najmocniejsze wrażenie pozostało po nastrojowych, wolnych, niekoniecznie festiwalowych kompozycjach, jak zaprezentowane obok siebie "F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E" czy "I Spy". W trakcie tego ostatniego utworu Cocker zszedł do publiczności z kamerą, co w połączeniu z tekstem utworu dało niesamowity efekt. Efekt wręcz performance'u, mający niewiele wspólnego z definicją rockowego koncertu.
Open'er Festival 2011: Niesamowity Pulp, okropna pogoda
Drugi dzień gdyńskiego festiwalu to przede wszystkim wyjątkowy koncert ikony brit popu, grupy Pulp, i ulewy, które dawały się we znaki przez cały wieczór.
A kiedy Pulp zagrali na koniec "Common People", słowa Cockera o tym, że wszystko co piękne ma swój koniec, zabolały jeszcze mocniej. Właśnie z tego powodu kwestionowanie powrotu Pulp byłoby nie na miejscu. Gra na sentymentach to jedno, bo pewnie dla wielu koncert Pulp był wycieczką w przeszłość, ale zbudowanie wyśmienitego show to drugie. Pulp nie odegrali po prostu swoich przebojów i zgarnęli czeków. Pulp zaoferowali nam spektakl, który na długo pozostanie w głowie.
Pada deszcz? To uciekamy pod namiot
Co łączy koncert Pulp z występem D4D, który miał miejsce kilka godzin wcześniej na scenie namiotowej? Podesty, na których szalał Jarvis Cocker, ale też Krystian Wołowski. Ten ostatni tłumaczył ze sceny, że podwyższenie nie jest mu potrzebne do zaakcentowania pozycji lidera, ale... z powodu niskiego wzrostu.
To nie jedyny dowcip, który padł ze sceny podczas "recitalu", jak sami nazwali swój występ muzycy D4D. Choć trójmiejska formacja znacząco ograniczyła sceniczne szaleństwa i wygłupy na rzecz wykonywania muzyki, to jednak humor to wciąż nieodłączny element koncertu "Dicków". Rządził też przypadek, gdy rozentuzjazmowany Wołowski na początku zerwał z siebie koszulkę, a później kabel do mikrofonu. "Dla takich chwil się żyje" - tymi słowami, już podczas bisów, D4D rozkoszowali się zasłużonymi brawami od publiczności.
Pod namiotem wystąpili również British Sea Power, którzy dzięki temu - ech, ten deszcz - mieli znakomitą frekwencję. A scena podczas koncertu Wyspiarzy zamieniła się w ogród botaniczny. O ile Monika Brodka przyozdobiła estradę jeleniami, to British Sea Power scenograficznie posiłkowali się drzewami i krzakami. Była też polska flaga zawieszona na jednym ze wzmacniaczy. Drobny, ale miły gest ze strony formacji, który najwyraźniej miło wspominał występ na Off Festival kilka lat temu.
"Hallelujah" w oparach ironii
Jacek "Budyń" Szymkiewicz, frontman Pogodno, rozbroił widzów humorystyczną, często absurdalną konferansjerką. Co ciekawe, mimo że był to pierwszy koncert na scenie głównej, sporo ludzi wychyliło głowy z namiotów i mimo fatalnej aury pobiegło pod scenę. I chyba nie żałowali, bo wokaliście udało się kupić widzów swoją pokręconą osobowością i jeszcze bardziej pokręconymi tekstami, łączącymi poetycką błyskotliwość, dziecięcą infantylność i uliczną bezpośredniość.
Kluczowym punktem koncertu było komiczno-ironiczne wykonanie przeboju "Hallelujah" Leonarda Cohena. Ponieważ na rynku pojawiło się nieskończenie wiele coverów tego utworu, Pogodno postanowili bezczelnie odrzeć go z patosu i zrobić sobie z tego pomnika zwyczajne jaja, z punkowym refrenem w roli wisienki na torcie. Dlaczego dobrze jest robić sobie jaja z "Hallelujah"? Bo to znakomity kontrapunkt dla absurdalnie podniosłych - wbrew intencji Leonarda Cohena - wykonań tego numeru.
- Witamy was na festiwalu Glastonbury - przywitała się Monika Brodka w fantazyjnej, niezwykle barwnej stylizacji. Główna scena podczas występu wokalistki udekorowana była wspomnianymi wyżej jeleniami, a także mnóstwem kolorowych wstążek. Wyglądało to doprawdy okazale. Przerost formy nad treścią? Nic z tych rzeczy. Szczególnie że tę treść wypełnił repertuar z wyjątkowo udanej "Grandy".
Wokalistka skakała, wrzeszczała, oddawała się wokalizom, sprawiła, że uczestnicy festiwalu tańczyli w przeciwdeszczowych pelerynach nawet kilkadziesiąt metrów od sceny; ostatecznie jednak przegrała z pogodą i musiała przedwcześnie skończyć koncert. Wielka szkoda.
W rozmowie z INTERIA.PL Brodka pochwaliła się, że jest pierwszym polskim wykonawcą, który wystąpił na głównej scenie o godzinie 20, a więc zaraz przed najważniejszym wykonawcą wieczoru (w tym przypadku Pulp).
Indie rockowe origami
Finałowym koncertem na głównej scenie był występ oksfordzkiej grupy Foals. To formacja, która z indie rocka wyciąga, co się da, traktuje tę zużytą już przecież nazwę jak kartkę papieru, z której układają różne fantazyjne origami. Szczególnie dobrze, a czasem nawet potężnie, zespół brzmi w instrumentalnych fragmentach piosenek. Co prawda sceniczny introwertyzm wokalisty Yannisa Philippakisa (grecko-żydowskie korzenie) nie jest tak frapujący jak choćby u Matta Berningera z The National, ale zespół jako całość prezentuje się na scenie bardzo przekonująco. Przekonująco to jeszcze nie porywająco, ale to dobry punkt wyjścia.
Na pewno nie gorzej od drugiego zapowiada się trzeci dzień Open'era. Zobaczymy bowiem największą gwiazdę festiwalu - Prince'a. Ponieważ nikt po artyście na głównej scenie nie będzie występował, długość jego koncertu jest dużą zagadką; niektórzy - z Moniką Brodką na czele - spekulują, że może to być bardzo długi show. Czy tak się stanie? O tym dowiecie się albo spod sceny, albo z naszych kolejnych relacji.
Z Gdyni Artur Wróblewski i Michał Michalak