OFF Festival 2014 za nami: "Beksa" Artura Rojka przebojem festiwalu
Za każdym razem, gdy żegnamy kolejną edycję OFF Festival, pojawia się to pragnienie przewinięcia tych długich 12 miesięcy oczekiwania na następną odsłonę katowickiej imprezy. I pytanie: kogo tym razem zaprosi do Polski Artur Rojek? Dowiemy się tego w swoim czasie, a na razie możemy jeszcze na świeżo przeżywać to, co wydarzyło się w tym roku.
OFF Festival 2014, dzień trzeci (3 sierpnia 2014)
15:35 to godzina, w której z dwóch scen, Eksperymentalnej i Leśnej, zabrzmiała muzyka elektroniczna. Hatti Vatti to projekt Piotra Kalińskiego, znanego OFF-owej publiczności z występów z zespołem Gówno. Kaliński, jako producent pokazuje swoje piękniejsze oblicze poruszając się w kręgach subtelnych, dubujących dźwięków, czy łagodnych drum and bassów. Inną twarz elektroniki zaprezentował Ebola Ape. Choć w przypadku tego trójmiejskiego producenta trudno mówić o twarzy. Ceni sobie bowiem anonimowość, a na scenie występuje w masce goryla. Set ciężki, basowy, trip-hopowy wzmocniony głębokim rapem Boolza. W obu elektronicznych przypadkach było przyzwoicie, choć takie dźwięki znacznie lepiej przyjęłyby się w późniejszych godzinach.
Thaw, czyli reprezentanci polskiej sceny blackmetalowej, dostali niewdzięczne zadanie, czyli występ na głównej scenie, tuż po godzinie 16. Jak sami przyznają w rozmowie z INTERIA.PL, to dla nich nie pierwszyzna. Nie dali więc po sobie poznać, że przeszkadza im pora, czy lejący się z nieba żar. Zaczęli ciężko, dronującymi gitarami, pięciu chłopa, w czarnych bluzach z kapturami. Obawy, że zespół, przekraczając kolejne ramy gatunkowe, pogrąży się całkowicie w improwizacjach rodem z Sunn O))) zostały rozwiane wraz z pierwszymi, metalowymi riffami. Co prawda Thaw hałasują, ale grają też gęsto, rasowo i angażująco. Jak sami przyznają, są zespołem, który jest melodyjny, jak na taką stylistykę. 45 minutowy, bardzo dobry występ, zamknęło pojawianie się pewnego jegomościa z gongiem, a muzyka utonęła w gitarowym zgiełku i hałasie.
Meredith Graves i Perfect Pussy, czyli amerykańska reprezentacja HC-punka i tegoroczni debiutanci. Choć już o ich demówkach rozpisywała się amerykańska prasa. W ich muzyce słychać wyraźne echa ruchu riot girl, co doskonale pokazuje agresywne sceniczne zachowanie Meredith kojarzące się z pierwszymi występami Pussy Riot. Zbieżność nazw (nie) przypadkowa. Zagrali szybko i bardzo punkowo, zwłaszcza, że szwankowało im nagłośnienie. Ale to akurat wyszło zespołowi na korzyść. Pełen set, zbudowany z piosenek z debiutanckiego albumu i kilku demówek, skończyli przed czasem zostawiając niedosyt. Kariera Perfect Pussy nabiera jednak tempa, więc można mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś nas odwiedzą.(BR)
Świetny koncert na scenie głównej dał amerykański wokalista i gitarzysta Jonathan Wilson. Było leniwie, ale bardzo wciągająco. A ci, którzy mieli okazję i przywilej zobaczyć na żywo Neila Younga, chyba samoczynnie zaczęli porównywać Jonathana Wilsona do wielkiego Kanadyjczyka. I to nie tylko ze względu na obdrapane gitary, pomięty kapelusz i wysłużone kraciaste koszule. (AW)
Organizatorzy OFF-a przedstawiali Jonathana Wilsona jako artystę z kręgu muzyki folkowej. Owszem, sposób w jaki Amerykanin zachowuje się na scenie ma coś z prostoty i naturalności klasycznych bardów, jednak jego muzyka już ascetyczna nie jest. Repertuar, który zaprezentował w Katowicach miał zdecydowanie progresywne inklinacje. Składał się solówek, jammów, a nawet psychodelicznych wycieczek. Miejscami, zwłaszcza gdy śpiewał, mógł kojarzyć się z Davidem Gilmourem. Z drugiej zaś strony wszystko podane było w eleganckim, ciepłym, zupełnie niemodnym już dziś brzmieniu. (OM)
Równoległe koncert Andrew W.K. i Evana Ziporyna były znakomitym potwierdzeniem tezy, że muzyczna różnorodność na OFF Festival potrafi przyprawić o zawrót głowy. Kiedy na Scenie Leśnej Andrew W.K. i wspomagający go hypeman grubo ciosanymi i niewybrednymi metodami skutecznie rozkręcali imprezę, na Scenie Eksperymentalnej Evan Ziporyn subtelnie konstruował wyszukaną budowlę z dźwięków. Zresztą, obserwując grę jazzmana można było jednocześnie posłuchać ryków Andrew W.K., który nie oszczędzał strun głosowych i był znakomicie słyszalny pod Sceną Eksperymentalną. Gdy Evan Ziporyn cichutko dmuchał w potężny klarnet basowy, Andrew W.K. wspierał go z oddali gromkim: "Łooo ooo! Łoo ooo!". (AW)
Evan Ziporyn walczył nie tylko z hałasem ze sceny obok, ale i pogodą. Na to drugie sam się porwał - obiecując przed występem, że odgoni deszcz. Możliwe, że wśród sampli, które towarzyszyły jego grze, znalazły się odgłosy szamańskich zaklinaczy pogody, bo z zadania się wywiązał.
Wcześniej na Scenie Eksperymentalnej wystąpił Stefan Wesołowski. Dziwnie było obserwować artystę stojącego nad laptopem i grającego na skrzypcach. Choć ten widok dobrze obrazował twórczość Polaka, która rozciąga się od ambientu po współczesną muzykę klasyczną. Artysta w Katowicach, w towarzystwie dwuosobowej sekcji dętej i wiolonczelisty, zaprezentował taki właśnie, przekrojowy repertuar. (OM)
Warszawska Orkiestra Rozrywkowa, legendarny Beck Hansen, partytura i "Song Reader". Historia, powstania kompozycji to swoisty krok w przeszłość. Beck Hansen bowiem postanowił odkurzyć klasyczny format muzyki, jakim jest właśnie zapis nutowy. Spisany "album" trafił w ręce warszawiaków, którzy podjęli się próby wcielenia wizji Becka w życie. Wieloosobowy kolektyw, o bogatym instrumentarium, od gitary hawajskiej, poprzez instrumenty klawiszowe, aż po wibrafon, zagrał koncert klasyczny i pogodny, kojarzący się z muzyką beatlesowską z okresu "Revolver", czy "Sierżanta Pieprza". To bardzo dobre wzorce, niestety muzycy nie uniknęli swoistej przewidywalności, zabrakło też popisowych solówek, choć sama końcówka występu utonęła na chwilę w rockowym zgiełku. Mogło być lepiej, choć festiwalowa publiczność bawiła się znakomicie.
Człowiek odpowiedzialny za całe zamieszanie w Dolinie Trzech Stawów, Artur Rojek, zgromadził bodaj największą publiczność na średniej Scenie Leśnej. Artura nikomu bliżej przedstawiać nie trzeba, ujmuje skromnością i charakterystycznym dla siebie liryzmem. Na scenę wyszedł z nową płytą, zagrał "Lato 76", "Kokon", "Syreny" czy to, na co wszyscy czekali, czyli "Beksę". Występ, choć brzmi to banalnie, bardzo ładny. Szczególnie interesujący w elektronicznych momentach, gdzie można było docenić siłę koncertowych aranżacji. To chyba najbardziej romantyczny moment festiwalu. (BR)
Dodajmy, że w rozmowie z INTERIA.PL Artur Rojek wyrażał pewne obawy co do występu na swoim festiwalu pod wyłącznie własnym nazwiskiem. Artysta wziął jednak niewątpliwie stresujące wyzwanie "na klatę", a że piosenki z debiutanckiej solowej płyty "Składam się z ciągłych powtórzeń" są świetne, to i koncert wypadł bardzo dobrze. Natomiast "Beksa" stała się już chyba oficjalnym przebojem OFF Festival 2014. Było też... konfetti z charakterystycznym logo artysty "AR". Artur Rojek i konfetti - kto by pomyślał! (AW)
Po takim koncercie, jaki zagrał Jonathan Wilson trafić pod scenę na Nisennenmondi to jak podróż w czasie: z przeszłości w przyszłość. Co takiego wyprawiało japońskie trio? Wyobraźcie sobie skrzyżowanie Battles z Hookworms, podkręcone dwa razy i zmasakrowane pulsującym bitem. Ciężko, prawda? Organizatorzy OFF-a anonsowali koncert Nisennenmondi jako imprezę jutra. Prawdopodobnie trafnie. (OM)
Jeśli dla kogoś Artur Rojek był zbyt romantyczny i zbyt nastrojowy, ten mógł zajrzeć na Scenę Eksperymentalną, gdzie prezentowały się trzy Japonki z Nisennenmondi. Zapowiadane jako spadkobierczynie post punka i no wave'u oraz fanki nowojorskiego disco, dały występ zaskakujący. No bo z odwołań do muzyki gitarowej zachowały jedynie plamy noisowych przesterów, a disco zamieniły na szybki, pulsujący i jednostajny bit. Nissennenmodni pokazały na czym polega siła elektronicznego transu i zamieniły namiot sceny w plażę Goa. Zdecydowanie poszerzyły ofertę festiwalu, co spotkało się ze świetnym przyjęciem roztańczonej publiczności.(BR)
Andrew Hung i Benjamin Power, czyli duet Fuck Buttons pokazali kolejne oblicze głębokiej elektroniki, tuż po Nisennenmondi. Zagrali pogrążeni w mroku, a ich postaci, całkowicie prześwietlone, mogliśmy oglądać na telebimie. Taki zabieg sprawił wrażenie obcowania z muzyką zdehumanizowaną, odgrywaną przez roboty. Set ciężki, niemal post-industrialny o mocnej, tanecznej motoryce. Nie zabrakło także elementów krautrockowych. Festiwalowa zapowiedź kojarząca chłopaków z Bristolu z Giorgiem Moroderem jak najbardziej zasadna. (BR)
Przed rokiem na tej samej scenie, co dziś Slowdive, wystąpił zespół My Bloody Valentine, przez wielu uważany za pierwowzór stylu muzycznego uprawianego przez grupę Halsteada. Ale to były różne koncerty - co świadczy, jak wiele można osiągnąć w ramach tej stylistyki. Wszystko zależy od temperamentu i wyobraźni członków danego zespołu. Koncert formacji Kevina Shieldsa to był pokaz potęgi shoegaze'owego hałasu, spektakl Slowdive - jego piękna. (OM)
Relacjonując drugi dzień OFF Festival, określiliśmy występ The Jesus And Mary Chain słowem: "solidny". W niedzielę inna wielka legenda gitarowej muzyki alternatywnej - wspomniani Slowdive - pokazała, że choć będąc repertuarem zakorzenionym w przeszłości, można dać niezwykły i wybitny koncert. Koncert festiwalu - to powszechna opinia. Zastanawiające, jak po takiej potędze, majestacie i głębi brzmienia na głównej scenie festiwalu zaprezentują się Belle&Sebastian? (AW)
Znających pobieżnie twórczość Belle&Sebastian obecność grupy w line-upie festiwalu z muzyką eksperymentalną mogła zaskoczyć. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że chwytliwe popowe piosenki, jakie grają Szkoci, powinny królować na mainstreamowych listach przebojów i na takich imprezach gościć. Pod płaszczykiem bezpretensjonalnych melodii utwory grupy kryją jednak mnóstwo popkulturowych odniesień i przewrotnego poczucia humoru. Nie na darmo teksty Stuarta Murdocha porównywane są do twórczości Morrissey'a. O ile jednak występy byłego lidera The Smiths cechują powaga i dostojność, to katowicki koncert Belle&Sebastian okazał się nieskrępowaną zabawą. Ekipa z Glasgow zaprezentowała przekrojowy set - fani usłyszeli m.in. "I'm a Cuckoo", "Like Dylan In The Movies", "The Wrong Girl" i "Get Me Away From Here, I'm Dying". Koncert był dość tradycyjny: klaskanie do melodii i piski witające niemal każdy kolejny kawałek - to publiczność, próby konferansjerki po polsku (z mocno przekręconym "Dobrze jest pić w Polsce" na czele), żarty i taniec na barierkach - to oczywiście zespół. Fanom grupy ewidentnie się podobało, zwłaszcza tym, którzy podczas utworu "The Boy With The Arab Strap" zostali zaproszeni na scenę. Przypadkowym widzom występ Szkotów mógł mimo wszystko wydać się za słodki. (OM)
Olek Mika, Bartosz Rumieńczyk i Artur Wróblewski, Katowice