Reklama

Życie boleśnie doświadczyło ją na początku kariery. Dziś Sia jest wielką gwiazdą

Jej imię w ostatnich latach było odmienianie przez wszystkie przypadki, a piosenki oraz płyty biły rekordy popularności. Sia została pierwszoligową gwiazdą popu, chociaż sława jest akurat tą rzeczą, którą artystka lubi najmniej. Stąd pomysł na zasłanianie twarzy i noszenie peruk. Wokalistka nigdy nie ukrywała, że jej muzyczna droga była trudna, ale niewiele osób wie, co naprawdę kryje się pod tym określeniem. 20-lecie wydania obchodzi właśnie album "Colour the Small One". To płyta, która przyniosła artystce pierwsze większe sukcesy, ale też wyjątkowo dużo ją kosztowała.

Jej imię w ostatnich latach było odmienianie przez wszystkie przypadki, a piosenki oraz płyty biły rekordy popularności. Sia została pierwszoligową gwiazdą popu, chociaż sława jest akurat tą rzeczą, którą artystka lubi najmniej. Stąd pomysł na zasłanianie twarzy i noszenie peruk. Wokalistka nigdy nie ukrywała, że jej muzyczna droga była trudna, ale niewiele osób wie, co naprawdę kryje się pod tym określeniem. 20-lecie wydania obchodzi właśnie album "Colour the Small One". To płyta, która przyniosła artystce pierwsze większe sukcesy, ale też wyjątkowo dużo ją kosztowała.
Sia przeszła wyboistą drogą do wielkiego sukcesu /Jo Hale /Getty Images

Sia Furler (sprawdź!) od dziecka miała konkretny plan na życie: chciała śpiewać. Już jako kilkulatka chodziła po domu i wyśpiewywała przeboje Steviego Wondera oraz Arethy Franklin, ale nie da się ukryć, że otoczenie też sprzyjało jej muzycznej pasji. Ojciec wokalistki przez wiele lat występował na scenie, do tego przyjaźnił się z artystami, również tymi bardzo znanymi. Członkowie INXS nie byli więc dla Furler gwiazdami, lecz kolegami taty, a Colin Hay, wokalista zespołu Men at Work, to po prostu "wujek Colin". I wujkowie, i rodzina kibicowali Sii, kiedy postanowiła współpracować z lokalnymi jazzowymi artystami. Wokalistka zaczęła występować w acid jazzowym zespole Crisp. Grupa nie zdobyła może wielkiej popularności, ale miłośnicy gatunku niezawodnie przychodzili na jej koncerty. Piosenkarka zaśpiewała też w utworze popularnego wtedy w Australii DJ-a Friendly. Trudno to nazwać spektakularnymi początkami, jednak chyba nikt nie oczekuje sukcesów od razu, prawda?

Reklama

Zespół Crisp postanowił zakończyć działalność w 1997 roku. Artystka zaczęła się wtedy zastanawiać, co robić dalej. Nie chciała rezygnować ze śpiewania, a na horyzoncie nie miała żadnej grupy, która akurat szukałaby wokalistki. Wtedy pojawił się pomysł przeprowadzki do Londynu. Furler uważała, że to miasto żyje muzyką i znacznie łatwiej znaleźć tam jakieś ciekawe projekty. Sprawę ułatwiał fakt, że przeniósł się tam już jej chłopak, Dan, który pracował jako kelner w londyńskiej restauracji. Sia spakowała walizki, a przed dotarciem do Wielkiej Brytanii miała jeszcze zwiedzić Tajlandię. Dzisiaj piosenkarka niewiele z tej podróży pamięta. Poza jednym momentem.

Sia wiedziała, że stało się coś złego

Kiedy Sia odebrała nieoczekiwany telefon od matki, już wiedziała, że stało się coś złego. Okazało się, że Dan zginął pod kołami samochodu, w swoje urodziny. Wokalistka nie mogła się podbierać po tej wiadomości. Pontifexa nazywała "pierwszą miłością swojego życia". Nic dziwnego, że muzyka zeszła na dalszy plan, a przyszła gwiazda zrezygnowała z przeprowadzki. Londyńscy znajomi Dana przylecieli jednak do Australii na jego pogrzeb i namawiali Się, żeby mimo wszystko przeniosła się do Anglii. Wiedzieli, że wokalistka miała już bilet, więc zaprosili ją do siebie. Sia w końcu się zgodziła, chociaż gdyby wiedziała, jakie będą skutki tej decyzji, mocno by się nad nią zastanowiła. W zaledwie trzech pokojach mieszkało 13 osób. Nie to okazało się jednak największym londyńskim problemem. Cała ekipa była w żałobie po Danie, a ból zagłuszała narkotykami oraz alkoholem. Furler nie miała nawet pojęcia, że takie zagłuszanie zostanie z nią na kilka najbliższych lat.

"Byłam głośną Australijką"

Przeprowadzka do Londynu przyniosła jednak jakieś zawodowe zmiany. Nie mówimy o pracy barmanki, to z tej artystka szybko wyleciała za wydawanie klientom zbyt wielu darmowych drinków. Wokalistka dostała na przykład pracę w chórkach u grupy Jamiroquai. To już coś, chociaż było to raczej zlecenie z gatunku tych, które pozwalają opłacić rachunki, a nie coś, co odkryje przed światem nowy talent. Znacznie więcej szans na popisanie się dała artystce współpraca z zespołem Zero 7

"Kiedy po raz pierwszy wyszłam na scenę w Londynie, żeby zaśpiewać, ludzie się śmiali. Byłam głośną Australijką z nadwagą, na której wszyscy postawili od razu krzyżyk. Grupa zaczęła grać cover utworu, którego nie znałam. Na poczekaniu wymyśliłam swoje słowa i melodię. Tłum oszalał. To było jak scena z filmu z lat 80., w którym gruby dzieciak zostaje gwiazdą" - wspominała Furler w rozmowie z "The Sunday Times". Jedną z tych szalonych osób wśród publiczności okazał się wtedy jej pierwszy menedżer. To właśnie on poznał piosenkarkę z muzykami Zero 7. Elektroniczno-triphopowy duet stworzyli koledzy z pracy, inżynierowie dźwięku, którzy zaczęli robić remiksy cudzych piosenek, a potem zdecydowali się na nagrywanie własnych płyt. 

Henry i Sam zatrudniali do tworzenia oraz śpiewania utworów różnych wokalistów i tak w składzie znalazła się Sia. Zanim jednak artystka miała okazję wystąpić z formacją, podpisała kontrakt i wydała oficjalny debiutancki album "Healing is Difficult". Płyta została zauważona, ale trudno było nazwać ją sukcesem. Wokalistka zorientowała się, że kontrakt wynegocjowany przez menedżera był dla niej bardzo niekorzystny, kiedy nie było jej stać nawet na opłacenie muzyków na występ w telewizji. Gdy menedżer kolejny raz poprosił Furler o monety do automatu telefonicznego, ta w końcu go zwolniła. Ją z kolei wkrótce porzuciła firma płytowa.

Piosenkarka traciła powoli nadzieję na to, że uda jej się przebić w show-biznesie. Australijka planowała już nawet, że zajmie się pomocą bezdomnym i zaniedbanym zwierzętom. Wtedy okazało się, że debiutancki album Zero 7 narobił sporego zamieszania na rynku, a wraz z nim te utwory, które artystka stworzyła z duetem. Zaczęły się koncerty, zachwyty publiczności i świetne recenzje, ale im więcej ich było, tym bardziej wokalistka zapominała o solowej karierze. 

"Śpiewałam trzy piosenki każdego wieczoru i byłam w tym świetna, więc myślałam sobie: 'Wow, jakie to proste'" - wspominała Furler w rozmowie z "The Adelaide Magazine". Artystka została jednak zauważona przez menedżerów, którzy opiekowali się karierą Robbiego Williamsa. Oni szybko zabrali się do pracy, Sia podpisała kolejny kontrakt i musiała wziąć się w garść, bo czekało ją tworzenie nowej płyty.

Sia i "Breathe Me". Piosenka, która mogła ją kosztować życie

Album "Colour the Small One" pozwolił światu zauważyć nowy talent, ale okazał się prawdopodobnie największym wyzwaniem w karierze Furler. Dopiero wtedy artystka przelała na piosenki swoją żałobę po zmarłym chłopaku. O ile debiutancka płyta była tworzona dość szybko i w euforii, o tyle tutaj wszystkie emocje uderzyły ze zdwojoną siłą. I prawie kosztowały Się życie. Utworem, który zyskał później największą popularność, okazała się ballada "Breathe Me". To piosenka o strachu, niepewności i niepokoju. Tej nocy, kiedy wokalistka napisała utwór, próbowała się zabić. Furler połknęła dokładnie 22 tabletki leku na uspokojenie i popiła je niemal całą butelką wódki. "Niestety okazało się, że jedyną rzeczą, jaką możesz popełnić po tych lekach, jest sen - a może raczej powinnam powiedzieć: na szczęście" - wspominała Sia w rozmowie z "Rolling Stone". Piosenkarka obudziła się dwa dni później i trafiła prosto do szpitala.

To wydarzenie nie zmieniło magicznie życia artystki. Leki i alkohol nadal były problemem, tym bardziej że album "Colour the Small One" nie osiągnął od razu oczekiwanego sukcesu. Być może również dlatego, że - jak przyznała sama autorka - była to wyjątkowo depresyjna płyta. Świat docenił ten krążek nieco później. Póki co Furler postanowiła chociaż trochę odciąć się od problemów i przeprowadziła się na południe Anglii, gdzie jej ówczesny chłopak hodował alpaki.

Pewnego dnia wokalistka otworzyła skrzynkę mailową i znalazła tam dziesiątki wiadomości od znajomych, większość o treści: "Widziałaś???". Okazało się, że utwór "Breathe Me" pojawił się w finałowym odcinku bardzo wtedy popularnego serialu "Sześć stóp pod ziemią". Produkcja zawsze miała świetne oceny i recenzje, a ostatni odcinek do dziś jest uznawany za jeden z najlepszych finałów w historii telewizji. Nic dziwnego, że piosenką i artystką nagle zainteresował się świat. Stacje radiowe zaczęły emitować utwór, a fani muzyki byli ciekawi, kim właściwie jest jego autorka. Co zabawne, niewiele brakowało, żeby nic takiego się nie wydarzyło. Szef muzyczny serialu umieścił "Breathe Me" w finałowej scenie tylko tymczasowo i rozglądał się za inną piosenką. Wtedy fragment obejrzał reżyser, który zapytał: "Szukasz czegoś innego? Nie rób tego".

Jedyna piosenka, której chciała znów słuchać

Być może "Breathe Me" nie zapewniło Furler natychmiastowego sukcesu, ale gdyby nie płyta "Colour the Small One" i ta wyjątkowa piosenka, wokalistce trudno byłoby nawet marzyć o tym, co wydarzyło się w jej karierze później. "Nie słucham swojej muzyki. Myślę, że większość artystów tak ma. [...] Kiedy wszystko jest gotowe, posłucham raz i to wystarczy, ale z tym utworem było inaczej: 'Tak! Jeszcze raz!'" - przyznała wokalistka w rozmowie z "I Like Music".

Serialowy przebój wykorzystano później jeszcze w kilku produkcjach, a także na przykład w zapowiedziach transmisji z Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Przede wszystkim jednak dzięki piosence ludzie zwrócili uwagę na piosenkarkę. Kiedy Sia wydawała kolejny album, "Some People Have Real Problems", nie była artystką, która nadal czeka na swoją szansę. Była już "tą Sią od serialowej piosenki", co znacznie ułatwiło jej życie i pozwoliło albumowi choćby stać się płytą tygodnia w popularnej amerykańskiej sieci kawiarni. Łatwiej było o promocję, chociaż oczywiście wielka kariera, która dzisiaj jest udziałem wokalistki, nie przyszła tak od razu ani bez wyrzeczeń.

Dwie płyty artystki, po "Colour the Small One", ale jeszcze przed jej wielkim komercyjnym sukcesem, poradziły sobie już znacznie lepiej niż poprzednie albumy. To dodało piosenkarce wiary w siebie, chociaż ta wiara nie zawsze działała. Tak jak wtedy, kiedy w 2010 roku wokalistka znów postanowiła umrzeć. Furler ciągle zagłuszała emocje alkoholem i lekami, do tego stroniła od ludzi. Pewnego dnia wymyśliła więc plan. Chciała wynająć pokój w pobliskim hotelu i połknąć wszystkie tabletki, jakie miała w domu. Napisała nawet wiadomość dla kierownika hotelu oraz pokojówki: "Proszę nie wchodzić. Jestem martwa. Proszę wezwać karetkę". Przygotowania przerwał nieświadomie dawny przyjaciel artystki, który zadzwonił spytać, co u niej. Wtedy Sia zdała sobie sprawę, że tak naprawdę chce żyć. Zgłosiła się więc po pomoc do znajomego, który sam rzucił picie i następnego dnia trafiła na terapię.

Życiowe porządki

To był początek wielkich zmian. Artystka zaczęła robić porządek ze swoim życiem. Postanowiła wreszcie odpocząć od tras, promocji i stresu, od którego nabawiła się choroby autoimmunologicznej. Sia zabrała się za pisanie piosenek dla innych muzyków i może nie wszystkie od razu stały się przebojami, ale kiedy wokalistka znalazła patent na tworzenie hitów, w końcu, po tylu latach starań, stała się nie do zatrzymania. 

Zaczęło się od "Titanium", nagranego z Davidem Guettą, potem było "Diamonds" Rihanny i wiele innych utworów, których możecie nawet nie kojarzyć z Sią. Artystka, ku swojemu zaskoczeniu, nie musiała nawet mierzyć się z zarzutami o to, że "się sprzedała", a tego, zwłaszcza przy "Titanium", bała się najbardziej. Ten ciężko wypracowany sukces pozwolił piosenkarce nie tylko zamienić obskurne mieszkanie z meblami znalezionymi na ulicy na piękny apartament w Los Angeles, ale przede wszystkim dodał jej wiary w siebie. To wtedy Furler wpadła na pomysł wydawania znów własnych piosenek, ale tym razem zgodnych z przebojową formułą. Był jeszcze jeden warunek: wraca na scenę wyłącznie z zakrytą twarzą, żeby na co dzień móc normalnie żyć.

Zanim świat zorientował się, kim naprawdę jest tajemnicza, zamaskowana Sia, album "1000 Forms of Fear" zdążył stać się jedną z najpopularniejszych płyt 2014 roku i w wielu krajach pokrył się nawet kilkukrotnie platyną. Oczywiście ostatecznie, co nie jest wielką niespodzianką, wokalistka nie zdołała utrzymać swojej tożsamości w tajemnicy, ale udało jej się coś innego - odzyskać spokój. Sia opanowała swoje demony dzięki wieloletniej terapii oraz medytacji i chociaż nadal nie lubi sławy, a problemy zdrowotne potrafią zwalić ją z nóg, dzisiaj gwiazda najbardziej ceni sobie to, że nic nie musi. 

Jeśli zechce wydać nowy album, zrobi to, kiedy jej wygodnie. Jeżeli postanowi, że nie będzie promować płyty podczas trasy koncertowej, nikt nie wepchnie jej na siłę do samolotu. Jeśli zdecyduje, że chce pisać dla innych, ustawi się kolejka chętnych po nowe piosenki. Może być długa, bo artystka słynie z błyskawicznego pisania przebojów, ale to nie wzięło się oczywiście znikąd. Sia wyjaśniła to kiedyś dosadnie pewnemu producentowi - "Pracowałam 15 lat na to, żeby umieć napisać utwór w 20 minut".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sia Furler
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama