"Muzyka to nasz przyjaciel i wróg"
"Każdy zespół przy okazji nowej płyty twierdzi, że się odrodził i powstał na nowo. Ale z nami tak naprawdę było!" - stwierdzili członkowie grupy My Chemical Romance po wydaniu przełomowej dla nich płyty "The Black Parade" (2006). Trzeci studyjny album w dorobku tego amerykańskiego kwintetu pokazał nowe oblicze My Chemical Romance, którzy za sprawą rozbudowania instrumentarium i odważniejszego podejścia do kwestii brzmienia uciekli od emopopowej estetyki w stronę klasycznego rocka.
W ramach promocji "The Black Parade", wokalista Gerard Way, basista Mikey Way, perkusista Bob Bryar oraz gitarzyści Ray Toro i Frank Iero, postanowili zwołać konferencję prasową, podczas której odpowiedzieli na pytania... nadesłane przez fanów z całego świata. Poniżej znajdziecie zapis tego specyficznego wywiadu.
Czym jest "The Black Parade"? Czy jest to nowy zespół, czy tylko tytuł waszej nowej płyty?
Gerard Way: To tytuł naszej płyty, ale "The Black Parade" to także nasze alter ego. To była naprawdę trudna płyta do nagrania. Przeszliśmy przez tak mroczne momenty, że musieliśmy się stać kimś więcej niż tylko "braćmi". Musieliśmy się mocno nawzajem wspierać i to na wielu płaszczyznach. W ten sposób "powstał" nowy zespół. Wiem, że każdy wykonawca przy okazji wydania nowej płyty twierdzi, że się odrodził i powstał na nowo. Ale z nami tak naprawdę było! To znaczy wciąż jesteśmy My Chemical Romance, ale na potrzeby tej płyty stworzyliśmy nasze alter ego.
"The Black Parade" to także fundament, temat przewodni tej płyty. Wydaje mi się, że kiedy człowiek umiera śmierć przychodzi do niego w takiej postaci, w jakiej on tego chce. Wraz z najsilniejszym wspomnieniem, czy to z dzieciństwa, czy z dorosłego życia. W przypadku bohatera naszej płyty, którego nazwaliśmy Pacjent, jest to historia, gdy jego ojciec zabrał go jako dziecko na taką paradę. Stąd dla niego śmierć ma postać "czarnej parady".
Jakie są wasze ulubione utwory na nowej płycie?
Gerard Way: Z My Chemical Romance jest tak, że za każdym razem, gdy nagrywamy nowy album, to czuję, że nie idziemy do przodu o jeden krok, ale co najmniej o trzy. A jeden krok to jakby nagranie jednej płyty. Tym razem jest podobnie. Mogę powiedzieć, że wsiedliśmy do maszyny czasu i przenieśliśmy się mocno do przyszłości. Zrobiliśmy nawet sześć czy siedem kroków do przodu.
"The Black Parade" to epicka, teatralna, orkiestrowa, wielka płyta, która jest zarazem koncepcyjnym albumem opowiadającym dosyć smutną historię. W finale możecie się dowiedzieć, że to historia o nieśmiertelności. Naszej nieśmiertelności. Może teraz koledzy opowiedzą o brzmieniu płyty...
Ray Toro: Zależało nam na tym, by opowiedzieć tę historię. Z tego powodu na płycie pojawiło się sporo nowych instrumentów. Jednym z nich był fortepian, dzięki któremu mogliśmy w inny sposób komponować piosenki. To rozwinęło naszą kompozytorską kreatywność, poszerzyło brzmienie. Dlatego płyta jest bardzo symfoniczna, orkiestrowa.
Wiecie, pięciu kolesie grających ze sobą więcej i intensywniej, niż zdarzyło im się przez całe ich życie... Bardzo epicka rzecz. To słowo chyba najlepiej opisuje ten album.
Frank Iero: Wzięliśmy najlepsze elementy z naszych poprzednich płyt i zderzyliśmy je w ten sposób, że nie brzmią jak nic, co nagraliśmy wcześniej.
Gerard Way: Dokładnie. Jako zespół postanowiliśmy nie zamykać się na żadne inspiracje. Pozwoliliśmy sobie na tak wiele, że aż oszaleliśmy (śmiech)! Ten album jest pełen życia, pełen wyzwań, ryzykowny, zabawny i wzruszający. Możesz się przy nim śmiać, możesz też płakać.
Moim ulubionym utworem jest "Welcome To The Black Parade", bo uosabia całą płytę. Ten kawałek sumuje całe brzmienie albumu, pokazuje całe ryzyko, jakie podjęliśmy nagrywając płytę. Pokazuje, dlaczego jesteśmy wyjątkowym zespołem...
Mikey Way: Wyobraźcie sobie, że nasze płyty to filmy nakręcone przez tego samego reżysera. Każdy z nich jest inny, ale lubimy je wszystkie.
Gerard Way: Mieliśmy jeszcze powiedzieć o naszych ulubionych piosenkach...
Frank Iero: Wydaje mi się, że jest to "Cancer". To najprostsza piosenka, jaką nagraliśmy na ten album. Stało się to po zespołowej naradzie, w czasie której postanowiliśmy, w jaki sposób mamy "rozebrać" ten numer. Dominuje wokal i fortepian. To znaczy jest tam też bas, perkusja i smyczki, ale liczy się tylko głos i fortepian. Zdarzyło nam się to po raz pierwszy. To bardzo intensywna rzecz, a tekst Gerarda jest bardzo smutny. A Bob nawet śpiewa własną wersję tej piosenki (śmiech).
Bob Bryar: Tak, ale to tylko "podróbka"...
Mikey Way: Wydaje mi się, że codziennie inna piosenka jest moją ulubioną. Dziś jest nią "Welcome To The Black Parade". Jak u Gerarda...
Ray Toro: Moim ulubionym utworem jest ostatnia piosenka "Famous Last Words". Tak jak wcześniej powiedział Gerard, ta płyta zabiera cię w podróż, a "Famous Last Words" zostawia słuchacza z poczuciem nadziei.
Bob Bryar: Za każdym razem, gdy pada to pytanie, inna odpowiedź przychodzi mi do głowy. Kiedyś powiedziałem, że to "Cancer". Ale to samo powiedział Frank, więc zmieniłem odpowiedź na "Sleep". A jeszcze później na "Welcome To The Black Parade"...
Natomiast dzisiaj będzie to "I Don't Love You". Wydaje mi się, że to dobrze, że codziennie zmieniam zdanie. Bo ta płyta jest po prostu wypełniona dobrymi piosenkami.
Dlaczego Gerard przefarbował włosy na blond. Czy ma to jakiś związek z waszym nowym albumem i imagem?
Gerard Way: Właściwie tak. Chciałem, by zmiana dotknęła cały zespół, bo my się zmieniliśmy. Miałem dość tych czarnych długich włosów i planowałem nawet ogolić się na łyso. Poza tym tworzenie naszego alter ego było także zabiegiem kosmetycznym. Stworzyliśmy sobie kostiumy. A ja obciąłem i przefarbowałem włosy, by wyglądać jak Pacjent, który przeszedł chemioterapię. I na początku rzeczywiście tak wyglądałem. Jak chory człowiek...
To pozwoliło mi przełożyć mi to uczucie i energię w moje partie wokalne. Dlatego zmiana fryzury działa na kilku płaszczyznach. Poza tym każdy z nas się trochę zmienił jeśli chodzi o image (tu Gerard wymownie patrzy na kolegów z zespołu).
Ray Toro: Tak, mój image zmienił się o jakieś kilka kilogramów (śmiech).
Mikey Way: A ja obudziłem się pewnego dnia i nie mogłem się poznać w lusterku (śmiech).
Wasze teledyski wydają się bardzo realistyczne, dopracowane, filmowe. A wy w nich prawie gracie. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad karierą aktorską?
My Chemical Romance: (śmiech) Tak, ale chcielibyśmy wszyscy zostać zabici w tym filmie, w którym zagramy!
Gerard Way: Na poważnie, to grając w zespole takim jak My Chemical Romance, wcielasz się w jakiś charakter. Poza tym ja zawsze chciałem występować w musicalach. Co do bycia aktorem, to po raz pierwszy poczuliśmy się tak na planie teledysku do "Welcome To The Black Parade" (reszta zespołu aprobująco kiwa głowami).
To był prawdziwy filmowy plan. Stroje, potężna scenografia... Takie rzeczy mi się podobają.
Ponoć zamierzaliście zatytułować nowy album "The Rise And The Fall Of My Chemical Romance". Czy to prawda?
Gerard Way: Przyznam, że przez moment to była najgorętsza opcja.
Frank Iero: Ten tytuł miał pokazywać pewien scenariusz płyty...
Gerard Way: Tak. Ten tytuł oczywiście nawiązywał do płyty Davida Bowiego, "The Rise And The Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars". Miał być koncepcyjny album, alter ego zespołu... Płyta Bowiego jakoś podświadomie wpływała na nas... Poza tym ten tytuł koncentruje się na zespole, a ja tego nie chciałem.
Nie chciałem, by płyta opowiadała o naszym sukcesie i tym, co się z nami działo. Sukces i sława nie jest tym, co decyduje o wyjątkowości My Chemical Romance. Nie, to sam zespół jest wyjątkowy, bez wyględu na to, czy słucha go 200 osób czy 20 tysięcy.
Zabawna sprawa z tym tytułem. Chcieliśmy go dać także z tego powodu, że miałby to być prztyczek w nos osób, które chciały naszego upadku. Zniszczyliśmy sami siebie zanim oni tego dokonali. Uprzedziliśmy ich (śmiech). Taki zespołowy dowcip. Chcieliśmy im pokazać środkowy palec.
Jeżeli mielibyście wymienić jedną osobę, która była najbardziej inspirująca dla My Chemical Romance, to na kogo wskazalibyście?
Gerard Way: Uff... Takich osób, które były dla nas inspirujące, które nam pomogły w jakikolwiek sposób, jest bardzo wiele. Dla mnie i dla Mikey'a to na pewno była nasza babcia. I fakt, że Liza Minelli jest na naszej nowej płycie ma związek z naszą babcią. To była jej ulubiona artystka. Dzięki temu zainteresowaliśmy się kabaretem, co chyba udzieliło się także reszcie chłopaków.
Frank Iero: Ja wymienię mojego ojca i dziadka. Oni są muzykami i zawsze zachęcali mnie do tego, bym rozwijał moje zainteresowania. Chodziłem oglądać ich koncerty w klubach jako malec i musiałem chować się za barem, bo właściwie nie powinno mnie tam być. Także jeśli chodzi o muzykę, to bez wątpienia tata i dziadek mieli na mnie największy wpływ.
Ray Toro: Mój starszy brat. Zawsze zachęcał mnie do gry na gitarze, pożyczał mi swoje magazyny dla gitarzystów, bym mógł nauczyć się grać... Poza tym sam mnie instruował, jammowaliśmy razem w jego pokoju.
Bob Bryar: Dla mnie takimi osobami są inni muzycy, perkusiści. Jeżeli miałbym wymienić jednego, to byłby to Neil Peart [perkusista kanadyjskiego tria Rush - przyp. red.]. Patrząc na jego grę mobilizowałem się i ćwiczyłem, by być jeszcze lepszym instrumentalistą.
Jaka macie radę dla osoby, która chce założyć zespół?
Gerard Way: Nie mamy jednej generalnej wskazówki... Ale chyba to, że nie można tego robić kierując się złymi intencjami. Nie można zakładać zespołu dla kasy czy sławy. To musi być coś w tobie, musisz mieć coś do powiedzenia. Powodem może być to, że chcesz zmienić ludzi. Chcesz, by świat był lepszym miejscem. A reszta to już tylko i wyłącznie ciężka praca. A później wsiadasz do vana i już nigdy nie wracasz do domu...
Wyobraźcie sobie sytuację, że nagle znaleźliście się na bezludnej wyspie i możecie mieć ze sobą jedynie trzy rzeczy. Co wzięlibyście ze sobą?
Gerard Way: Gadżety na bezludną wyspę...
Mikey Way: Automat do kawy...
Frank Iero: I zasilacz!
Mikey Way: Nawet jeśli nie ma powodu, by rano rozbudzić się kawą (śmiech).
Gerard Way: Ja pewnie wziąłbym wędkę, okulary przeciwsłoneczne i...
Mikey Way: Muszlę, choć tam i tak byłoby ich mnóstwo (śmiech).
Gerard Way: (śmiech) Tak, i jeszcze kokosy i piasek.
Frank Iero: Kąpielówki! Chciałbyś biegać tam na golasa?
Gerard Way: Dobra, to mamy trzy rzeczy: wędkę, okulary przeciwsłoneczne i kąpielówki.
Co jest najprzyjemniejsze w waszej pracy?
Frank Iero: Chyba koncerty. To jest nasz "numer jeden". Poza tym to właściwie nie jest praca. Wszystko, co nas otacza, jest związane z pojęciem pracy, ale koncerty nie.
Gerard Way: Nasze zajęcie daje nam wiele takich momentów. Na przykład to, że możesz podróżować po całym świecie ze swoimi najlepszymi kumplami. Poza tym przydarzają nam się tak szalone rzeczy, że po jakimś czasie zastanawiamy się: "Niemożliwe, że to zrobiliśmy! To jest szaleństwo!".
Jak muzyka zmieniła was pod względem mentalnym i fizycznym?
Gerard Way: Szybciej dorastamy. Zwłaszcza w trasie. Jestem przekonany, że po każdym tournee nasze twarze zmieniają się. Nie jesteśmy już tacy sami. Przechodzimy przez tak wiele...
Frank Iero: Na pewno bycie w zespole daje nam pewnego rodzaju swobodę. Dzięki temu możemy wyrazić nasze frustracje i naszą kreatywność zarazem. Opowiedzieć o tym, że dzieją się złe rzeczy, ale także o dobrych momentach. Muzyka to nasz najlepszy przyjaciel, ale często także nasz wróg (śmiech).