Reklama

Mad Cool Festival 2023: Czy atmosfera była niesamowita? Jasne, że tak

W życiu każdego dziennikarza nadchodzi taki moment, kiedy w końcu pojedzie gdzieś, coś go tam zaskoczy i może napisać o tym tekst. Więc - pojechałam na Mad Cool do Madrytu i nadal nie mogę dojść do siebie po tym, co tam zobaczyłam.

W życiu każdego dziennikarza nadchodzi taki moment, kiedy w końcu pojedzie gdzieś, coś go tam zaskoczy i może napisać o tym tekst. Więc - pojechałam na Mad Cool do Madrytu i nadal nie mogę dojść do siebie po tym, co tam zobaczyłam.
Mad Cool Festival / Javier Bragado /materiały prasowe

Czy przy wyborze festiwalu najważniejszy jest line-up? Może to niepopularna opinia, ale... nie za bardzo. Wiadomo, że trochę też, bo rockman na techno raczej nie pojedzie, ale na Woodstocku '99 line-up był wymarzony, a skończyło się zdemolowaniem sceny i podpaleniem tego, co dało się podpalić. Swoją drogą dokument "Totalna katastrofa: Woodstock '99" bardzo dobry, ale tylko dla osób o mocnych nerwach.

Najważniejsza jest atmosfera, czyli ludzie i organizacja. Na szczęście Mad Cool z Woodstockiem ’99 wspólny miały tylko występ Red Hot Chili Peppers. Pozazdrościć możemy jedynie tego, że wtedy chociaż zagrali "Under the Bridge".

Reklama

Dobrze, więc po pierwsze organizacja i czemu była lepsza niż na większości festiwali. Pierwsza rzecz, o której już wspominałam, ale jest tak super, że nie zaszkodzi wspomnieć drugi raz - sztuczna trawa. Po doświadczeniach z deszczowych Woodstocków albo zeszłorocznego Szigetu, gdzie szybko trawa zamieniła się w suchą ziemię, a covidowe maski przydały się do ochrony przed pyłem, miałam ochotę ucałować tę trawę, tego, kto to wymyślił i wszystkich pracowników, którzy ją kładli. "Jaki inny festiwal to robi? Ilu z nas stało w błocie, próbując obejrzeć swój ulubiony zespół?", "Czy atmosfera była niesamowita? Jasne, że tak. Nigdy nie byłem na festiwalu ze sztuczną trawą i klimatyzacją, to było szalone!" - pisali potem uczestnicy na festiwalowej grupie.

Bo właśnie, kolejna sprawa. Na festiwalu oprócz scen plenerowych były też sceny w namiotach. Klimatyzowanych. To chyba jedyna opcja, żeby wytrzymać koncert pod dachem, kiedy na zewnątrz jest 40 st. C, ale który festiwal do tej pory o tym pomyślał? "Nigdy nie byłem na żadnym innym festiwalu, który to robi. Zwykle ludzie muszą wyjść, zanim się stopią lub zemdleją". Prawda.

Następny plus to plus trochę mniej uchwytny. Polskie festiwale, mam wrażenie, starają się być aż za bardzo alternatywne albo ściągają wielkie gwiazdy ze szczytów list Spotify, których ostatecznie liczba odsłuchań nijak się ma do tego, czy interesują polskich fanów. Powoli się to zmienia, bo mamy choćby OFF z dobrze przemyślanym line-upem, mamy ciekawe showcase'y, Jarocin łączący starsze i młodsze pokolenie albo Pol'and'Rock, zapraszający zawsze ciekawy, międzynarodowy skład. Ale Mad Cool miał jakieś wyczucie, które trudno złapać i wytłumaczyć. Wszystkie koncerty miały groove, który nie pozwalał na spokojnie pójść po frytki, bo szkoda było odpuścić bujanie się pod sceną.

To może też zasługa publiczności, która, chyba po prostu ze względu na tamtejszą kulturę, nie czekała aż będzie pijana albo aż zrobi się ciemno, jak to u nas często bywa. Mi najbardziej kojarzyło się z Pol'and'Rockiem albo Szigetem, gdzie spotkanie jednorożca jadącego na deskorolce nie jest wybitnie szokujące, a ludzie mają telefony pochowane głęboko w plecakach i zwyczajnie cieszą się, że nie ma ich w domu. "Czas wyruszyć tam / Gdzie słońce milej świeci / Zaśnie dziś pod chmurką / Obudzi się już w chmurach / I zapomni o wszystkich dołujących bzdurach (...) Mamo jest mi tu dobrze / Mamo jestem tu wolny" - taka piosenka jest.

Natomiast powściągliwość Polaków ma też swoje zalety. Bo u nas idzie się pod scenę posłuchać koncertu. A na Mad Coolu pod scenę chodziło się pogadać o życiu. Nie że rozmawiali, czy koncert dobry, czy niedobry, albo że ciekawe, czy będzie "Scar Tissue". Nie, nie. Udało mi się poznać co najmniej z siedem historii złamanych serc, usłyszeć coś tam o warunkach w hotelu i pewnie jeszcze milion nieistotnych w tamtym akurat momencie informacji, których nie zrozumiałam, bo no hablo español muy bien.

To trochę przeszkadzało, można by się przyczepić do jeszcze kilku rzeczy, jak do tego, że w strefie gastro menu nie było tłumaczone z hiszpańskiego na angielski, ale bądźmy uczciwi - jeśli atmosfera jest dobra, to i w kolejce można rozkręcić dobrą imprezę. Nie mówię, że wrócę na pewno za rok, bo może pojadę sprawdzić kolejne miejsce? Ale nie miałabym też nic przeciwko bawieniu się znowu w Madrycie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mad Cool Festival | Red Hot Chili Peppers
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy