Pohoda Festival: Jak odpędzić codzienne troski?
17. edycja słowackiego festiwalu Pohoda, odbywająca się jak co roku na trenczyńskim lotnisku, zakończyła się w niedzielę (14 lipca) nad ranem. Przez trzy, jak zwykle niezwykłe dni, w przerwach miedzy malowaniem obrazów, paleniem shishy w herbaciarniach, szalonej zabawie w wesołym miasteczku, smakowaniem miejscowego wina "Frankovka", czy jeżdżeniem na wrotkach, mieliśmy okazje obejrzeć koncerty takich artystów jak Smashing Pumpkins, Atoms For Peace, Nick Cave And The Bad Seeds czy Bloc Party.
Smutny wniosek, który dopadł mnie i kolegów na festiwalu - coraz mniej zespołów używających na scenie tradycyjnego wyposażenia w postaci gitar i bębnów, coraz więcej oryginałów, stojących za "biurkiem" z komputerem rozkręcających imprezy przy pomocy komputera. Będąc już panem w sile wieku, postanowiłem skupić się na staromodnych wykonawcach, opierających swoją twórczość na prawdziwych instrumentach.
Zaczęło się "tradycyjnie" od ekipy z Leeds. Kaiser Chiefs swoimi pop-gitarowymi przebojami, w tym sztandarowym "I Predict A Riot", próbowali "przewidzieć zamieszki", ale na Słowacji ciężko o "wściekły tłum". Nie wiem, co jest nie tak z tym zespołem, są przecież przebojowi, ale jakoś zbyt radośni zamiast po angielsku zblazowani. Nie można im jednak odmówić odwagi. Wokalista zapytał publiczność "czy czekacie na Smashng Pumpkins?" (grali po Kaiser Chiefs). Odpowiedź tłumu była trochę na zasadzie: "Hmmm, Ricky, nie chcemy cię urazić, ale jak by ci to powiedzieć...".
Kolejna gitarowa ekipa, którą miałem okazję zobaczyć, to Amerykanie z Beware Of Darkness. Klasyczne trio. Druga największa scena festiwalu wydawała się dla nich za mała! Jak to możliwe? Panowie zachowywali się, jakby grali dla 100 tysięcy ludzi na Maracanie. Te wymiany gitar, przekrzykiwanie się z publicznością, bieganie z jednego końca na drugi - to było to! Prym w zespole wiedzie ekscentryczny wokalista, wizualnie będący skrzyżowaniem wczesnego Jona Bon Jovi i Justina Hawkinsa. Warto było zobaczyć tę muzyczną krzyżówkę The Darkness i Black Rebel Motorcycle Club.
Dużą scenę w pierwszym dniu festiwalu zamknął koncert The Smashing Pumpkins, i niestety nie był to udany występ. Koncert Billy'ego Corgana można porównać do scenicznego wyglądu wokalisty - bardzo fajny podkoszulek, szkoda tylko że brzuch już nie tak płaski... Z jednej strony oglądaliśmy solowe popisy nowych członków zespołu (solo na bębnach i gitarowe), z drugiej strony "Disarm" zagrany z playbackowym wsparciem. Poczucia niesmaku nie rekompensowały nawet takie hity jak "Tonight, Tonight" czy "Ava Adore".
Pierwszy dzień Pohody, DJ-skimi setami w scenie namiotowej skończyli Dre Skull i Diplo.
W piątek i sobotę miałem okazję obejrzeć koncerty kilku artystów będących bohaterami mojej młodości. Naive New Beaters - bardzo żywiołowy koncert zespołu, w skład którego wchodzi kilku niezłych wariatów z frontmanem przypominającym Anthony'ego Kiedisa z Red Hot Chili Peppers w swojej najlepszej scenicznej formie. Dziwne stroje, rapowane wokale, energia, rockowy riff i elektroniczny beat.
Mixhell - zespół Igora Cavalera, faceta który z Sepulturą nagrał takie płyty, jak "Beneath the Remains" czy "Arise", i jego obecnej małżonki. Duet przedstawiony w festiwalowym przewodniku jako "disco metal band". Mnóstwo disco, wspartego popisami Igora na bębnach, zero metalu. Do tego małżonka głównego bohatera fałszowała niemiłosiernie. Co te żony robią z facetami...
Jak robić muzykę, którą chciałby nagrywać Igor, pokazali Skip&Die - projekt holenderskich producentów i południowoafrykańskiej wokalistki Cata.Pirata. Dwa zestawy perkusyjne wsparte komputerem i etnicznymi "zaśpiewami" ekscentrycznej wokalistki stworzyły niepowtarzalny, klubowy klimat na jednej z mniejszych scen Pohody. Show skończyło się wędrówką liderki pośród rozszalałej publiczności, która nie chciała wypuścić zespołu ze sceny. Takie spektakle zostają w pamięci na długo.
Kate Nash - krótkie sukienki (Kate występuje z trzema innymi paniami), ostre, punkowe gitary i kolejna wokalistka, która kończyła, śpiewając w otaczającym ja tłumie. Nie tego się spodziewałem, ale zaskoczenie jak najbardziej na plus!
Tony Allen - kolejna legendarna postać, 73-letni perkusista, twórca afrobeatu. Do tego zielona trawka przed główną sceną, lipcowe słońce i słowackie piwo. Drzemka festiwalu!
Takiego nagromadzenia gwiazd na metr kwadratowy, jak w trakcie występu Atoms For Peace, główna scena Pohody chyba jeszcze nie przeżyła. Trudna, oparta na dziwnych rytmach muzyka wydawała się nie do odtworzenia na żywo, a jednak udało się z tego zrobić koncertowe utwory. Panowie znają swoją wartość, konferansjerkę ograniczyli do minimum, każdy z nich skupiony we własnym stylu na swoim instrumencie. Nigel Godrich - nieruchomy, Flea - jedyny w sowim rodzaju wygibas, spleciony ze swoim instrumentem w dzikim tańcu, i ten dziwak Yorke....
Na namiotowej scenie zupełnie inny klimat zaprezentował duet Justice, wciągając w tańce nawet barmanki z pobliskiego stoiska z napojami. Następnego dnia na tej samej scenie zaprezentowała się Peaches i jej już tak dobrze nie poszło. Zresztą żenujące show, gdzie główną atrakcją było trzęsienie pośladkami i kostium z kilkunastoma doszytymi "cyckami" mogło być przyjęte tylko w tak chłodny sposób.
Ostatni dzień festiwalu to niesamowity koncert Nicka Cave'a i The Bad Seeds. Mroczny elegant, dyrygujący publicznością, którego nie opuszcza poczucie humoru. Doceniony przez fanki już na samym początku - obdarowany przez jedną z nich majteczkami (artysta schował je do bocznej kieszeni marynarki), jak i przez panów. W trakcie "Stagger Lee" jeden z nich zrobił wokaliście zdjęcie z bliska. Nick przywołał go stanowczym gestem, zabrał aparat, pstryknął właścicielowi sprzętu fotkę i zwrócił przestraszonemu, ale i szczęśliwemu człowiekowi. Obok klasyków, takich jak "The Weeping Song" czy "The Mercy Seat", usłyszeliśmy aż pięć utworów z nowej płyty "Push The Sky Away".
Wydawałoby się, że Pohoda to kolejny festiwal z kilkoma znanymi nazwiskami i całym mnóstwem zespołów, które nawet jeśli wzbudzą chwilowe zainteresowanie, to po zakończeniu koncertowego sezonu więcej o nich nie usłyszymy. W Trenczynie organizatorzy potrafią jednak co roku zaskoczyć.
Niezwykłe rzeczy działy się poza głównymi festiwalowymi arenami. Organizatorzy w dwóch miejscach na terenie lotniska ustawili pianina. Każdy mógł za nimi zasiąść i grać, co tylko zechciał. Byłem świadkiem, jak jeden z festiwalowiczów rozkręcił imprezę przy pianinie na ponad 100 osób, grając słowackie przeboje. W tym samym czasie odbywały się koncerty na głównych scenach festiwalu.
Gdy już przysypialiśmy, w dziecięcej strefie obudziła nas mała dziewczynka grająca na gitarze akustycznej piosenki Amy Winehouse. Innym razem dziecięca orkiestra zagrała koncert z taką mocą, że Billy Corgan zapadłby się pod ziemię ze wstydu, widząc, co się dzieje na scenie.
Organizatorom udało się stworzyć coś, co jest czymś więcej niż tylko muzyczną imprezę. Stworzyli festiwal, na który ludzie jeżdżą nie tylko po to, żeby zobaczyć ten czy tamten zespół, ale również po to, żeby zapominając o codziennych troskach, namalować sobie obraz pod okiem instruktora.
Tomasz Balawejder, Trenczyn