Reklama

Pearl Jam: Muzyka zamiast cyrku

Występ Pearl Jam w Berlinie miał właściwości terapeutyczne - przywrócił 15 tysiącom fanów wiarę w muzykę. Okazało się, że niepotrzebne pióra w tyłku, by dać oszałamiający koncert. Wystarczą dobre piosenki i głowa na karku.

Zaczął Gomez, kiedy słońce jeszcze było dość wysoko i doskonale wpasował się swoją muzyką w to upalne, letnie popołudnie. Ich leniwa wariacja na temat twórczości Dave Matthews Band (niestety, bez instrumentów dętych), była przyjemna, ale mało absorbująca.

Eksperymenty akustyka z dźwiękiem nikogo więc specjalnie nie martwiły - było tak słonecznie, pozytywnie i miło, że nie można się było na nikogo gniewać. Fanom Pearl Jam puls przyspieszył na chwilę, gdy dostrzegli Eddiego, przyczajonego z boku sceny i zasłuchanego w piosenki mniej popularnych przyjaciół. Zerwała się burza oklasków, więc artysta spłoszył się i zniknął za kulisami. A Gomez pewnie wciąż się zastanawiają, dlaczego akurat ten fragment utworu tak bardzo przypadł publiczności do gustu...

Reklama

Po niecałych trzech kwadransach z Gomezem nastąpiła dłuższa przerwa, którą publiczność umilała sobie rytmicznym klaskaniem lub meksykańską falą. W końcu zaczęło zmierzchać i krótki fortepianowy wstęp wprowadził na scenę gwiazdę wieczoru. Od razu mocne uderzenie - dynamiczny "Why Go" dosłownie poderwał ludzi z miejsc i nawet na trybunach do końca koncertu niemal nikt nie siedział, wszyscy podrygiwali, tupali, skakali. Tym bardziej, że Amerykanie nie dawali fanom odetchnąć. "Hail Hail", "Corduroy", "Even Flow", "Daughter", "Glorified G", "Better Man", "Alive" - do program marzeń zabrakło chyba tylko "Jeremy'ego" (niżej podpisanemu również "Rats").

Były także hity pożyczone od innych artystów, mniej lub bardziej spodziewane - "Sonic Reducer" punkowców z The Dead Boys (których Pearl Jam właściwie ocalili od zapomnienia), "Rockin' In The Free World" Neila Younga (zabrzmiało jak napisane specjalnie z myślą o zespole z Seattle) czy żart w postaci fragmentu "Angie" Stonesów, który przeszedł w "Elderly Woman Behind The Counter in a Small Town". Był też "Fixer", singel zapowiadający nowy album, czyli planowany na wrzesień "Backspacer" - przyjęty nie mniej gorąco, niż największe hity grupy.

Zobacz "Alive" z Berlina:

Oczywiście, mistrz ceremonii to Eddie, ale niekwestionowanym bohaterem drugiego planu był Mike McCready i jego świetne solówki. Czasami bardzo długie, co mogłoby drażnić, gdyby nie pociągały zespołu w tę samą krainę improwizacji, z której pochodzą The Allman Brothers. Ten Pearl Jam to już nie gwiazda modnej przed laty muzyki grunge, ale rasowy, rockowy gigant z krwi i kości. Stojący na solidnym bluesowym fundamencie, tym samym, z którego wyrośli Led Zeppelin czy nawet The Rolling Stones. Czapki z głów.

Nie wspominam o show, bo to był... koncert. Pearl Jam zawiesili sobie za plecami jakąś szmatę z bohomazem, nad głowami zainstalowali trochę świateł i to wszystko, to wystarczyło. Żadnych animacji i wizualizacji, ścian diodowych, statystów i tancerzy, hydraulicznych podnośników i wirujących podestów. Nie było nawet telebimów! Po prostu zespół grający swoje.

Ale brak fajerwerków nie oznaczał bynajmniej nudy. Świetnie się czuli na scenie - było bieganie, podskoki, Vedder próbował nawet moonwalku - i zarażali swoim entuzjazmem fanów. A może odwrotnie? Tak czy owak, po obu stronach barierki bawiono się znakomicie.

Najważniejsze jednak były dźwięki. W dniu, w którym cała Polska emocjonowała się kosmicznym show, w tydzień po innym kosmicznym show, byłem na koncercie, na którym liczyła się przede wszystkim muzyka. Nie scenografia, nawet nie zespół, ale muzyka. Bardzo ożywcze i budujące doświadczenie.

Jarek Szubrycht, Berlin

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pearl Jam | piosenki | koncert | show | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy