Reklama

Jennifer Lopez "This Is Me…Now": Nie tęskniłem [RECENZJA]

Dwie dekady (z drobnym hakiem) po albumie "This Is Me… Then" J.Lo uderza z kontynuacją, będącą pokazem jej ewolucji, obrysowanej dość podobnym kontekstem. Cóż, nie pozostaje z tego nic innego ponad absolutnie przezroczystą muzykę.

Dwie dekady (z drobnym hakiem) po albumie "This Is Me… Then" J.Lo uderza z kontynuacją, będącą pokazem jej ewolucji, obrysowanej dość podobnym kontekstem. Cóż, nie pozostaje z tego nic innego ponad absolutnie przezroczystą muzykę.
Jennifer Lopez wydała nowy album /Todd Owyoung/NBC /Getty Images

Nie bez wpływu na kształt płyty "This Is Me... Then" pozostał wówczas trwający związek Jennifer Lopez z Benem Affleckiem. Ponad 20 lat później J.Lo nagrywa sequel tamtego krążka, który w dużej mierze opowiada o... jej związku z Benem Affleckiem. Historia zatacza koło, ale nie to jest tu ważne. Bo dwie dekady dwiema dekadami, ale od jakiejkolwiek poprzedniej płyty Lopez minęło 10 lat. Co gorsze, nie widzę absolutnie powodu, by jakakolwiek tęsknota za jej twórczością była uzasadniona. Również teraz.

Reklama

Bo czy komuś brakowało Jennifer Lopez na scenie muzycznej? Ale bądźcie tak absolutnie szczerzy. Tu nigdy nie chodziło o jakiekolwiek zapędy artystyczne. To zawsze miała być muzyka popularna, nakierowana na tworzenie przebojów, wypełnianie stadionów i podobanie się białym, czarnym, nastolatkom wzdychającym do miłości w świetle pokoju odbijającym się od plakatów, młodym dorosłym biorącym niepotrzebnie ślub po wpadce oraz ich wiecznie zamartwionym matkom. Cel? Zapomnieć o rzeczywistości, zawiesić niewiarę, że wszystko jest proste. Tylko "This Is Me... Now" nie wywiązuje się nawet z tak prostego zadania.   

Trudno powiedzieć, że jest to technicznie zła płyta. Produkcja jest klarowna, przygotowana zgodnie z wymogami technicznymi. Miłe w odbiorze są te mrugnięcia w stronę r'n'b z czasów, gdy Jennifer była na topie, mierząc się chociażby z Destiny's Child. Szczególnie gdy bas niesie sekcję rytmiczną jak trzeba, jak chociażby w "Heart and Flowers", "not.going.anywhere" czy "This Time Around", w którym akurat Jennifer chciałaby ewidentnie ubrać się w skórę Beyoncé. Nie umiem nie docenić tego, jak niesamowicie buja mnie bit do "Hummingbird". Tylko z tego niewiele wynika, bo ostatecznie melodie mocno opierają się przed jakimkolwiek stopniem zapamiętywalności, a numerom brakuje momentów, w których słuchacz może się zaczepić. To sztuka nagrać płytę intencjonalnie przebojową, na której trudno znaleźć jakiekolwiek potencjalnie hity czy chociażby refreny do nucenia.

Owszem, Jennifer Lopez śpiewa barwą dojrzalszą niż kiedykolwiek - nie jest już nastolatką, wiemy to. Gorzej, kiedy skupimy się nad tym, o czym śpiewa. Jakiekolwiek hasła o girl power, wierzę w kobiecość czy feminizmie - nawet w wersji pop - można włożyć między bajki. J. Lo wprost stawia się w relacji w pozycji ten "służącej", poświęcającej siebie dla ukochanego, co prawdopodobnie nie uwiera tylko konserwatywnej części Ameryki. Wyznania miłosne obecne na płycie nie mają w sobie cienia błyskotliwości i atomu powodu, by wynosić je poza obręby związku.

Więc czy "This Is Me...Now" jest płytą złą? Nie posuwałbym się do takich stwierdzeń - tak jak wspominałem, od strony technicznej jest to pozycja przygotowana z niesamowitą pieczołowitością. Brakuje tu tylko dobrych melodii, tekstów, refrenów, czegoś, co pozwoli w ogóle zapamiętać tę płytę i spełniać jej nawet tę domniemaną rolę muzycznego odmóżdżacza. Przez to album nie wzbudza absolutnie żadnych emocji, co sprawia, że jest zwyczajnie pozycją nijaką. I tak szczerze? Myślę, że to jeszcze gorzej niż nagrać płytę złą.

Jennifer Lopez, "This Is Me... Now", Warner Music Poland

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jennifer Lopez | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy