Reklama

Zaczynali z uśmiechem na ustach, później mieli siebie dość! To mógł być koniec Bon Jovi

Jedną z najgorszych rzeczy w karierze zespołu jest płyta, która nagle odnosi niesamowity sukces. Tak, dobrze przeczytaliście: najgorszych. Dlaczego? Po takim albumie trzeba zabrać się za pisanie kolejnych piosenek, a wszyscy oczekują, że będą co najmniej tak dobre jak te ostatnie. Trudno jest udźwignąć taką presję, o czym przekonała się swego czasu grupa Bon Jovi. Jej płyta "New Jersey" świętuje w tym roku 35-lecie wydania, a krążek okazał się przełomowy w karierze zespołu.

Jedną z najgorszych rzeczy w karierze zespołu jest płyta, która nagle odnosi niesamowity sukces. Tak, dobrze przeczytaliście: najgorszych. Dlaczego? Po takim albumie trzeba zabrać się za pisanie kolejnych piosenek, a wszyscy oczekują, że będą co najmniej tak dobre jak te ostatnie. Trudno jest udźwignąć taką presję, o czym przekonała się swego czasu grupa Bon Jovi. Jej płyta "New Jersey" świętuje w tym roku 35-lecie wydania, a krążek okazał się przełomowy w karierze zespołu.
Richie Sambora i Jon Bon Jovi razem z kolegami nie spodziewali się, że trasa promująca "New Jersey" wykończy ich fizycznie i psychicznie /Jeff Kravitz /Getty Images

Bruce Springsteen, Whitney Houston, Frank Sinatra i Queen Latifah - sławnych muzyków, którzy pochodzą z New Jersey, nie brakuje, ale nikt nie kojarzy się z tym stanem tak bardzo jak zespół Bon Jovi. Grupa postanowiła nawet uczcić tę część USA, nazywając tak samo swoją płytę. Zanim jednak do tego doszło, muzycy musieli pokonać wiele przeszkód, których właściwie nawet się nie spodziewali.

W 1986 roku zespół wydał album "Slippery When Wet" i miał wiele powodów do świętowania. Jeszcze podczas prac muzycy powiedzieli sobie: "Teraz albo nigdy". Okazało się, że faktycznie do trzech razy sztuka i przy okazji tej płyty grupa nareszcie podbiła listy przebojów. Bon Jovi byli idealną mieszanką buntu i porządku. Grali rocka, ale nie wywoływali skandali, a na ich koncertach spokojnie mogli bawić się nastolatkowie i stateczne osoby w mocno średnim wieku.

Reklama

Po premierze "Slippery When Wet" muzycy zagrali sporą trasę koncertową, zdobyli też ogromną popularność. Marzenie, prawda? Było jednak coś, co nie dawało artystom spokoju. Członkowie zespołu uważali, że recenzenci nigdy ich nie doceniali i nawet po tym, sporym przecież, sukcesie wieszczyli, że grupa może stracić popularność jeszcze szybciej, niż ją zyskała. Muzycy mieli poczucie, że to niesprawiedliwa ocena, ale im bliżej było końca trasy, tym bardziej martwili się, co dalej.

Wakacje? Jakie wakacje?

Tournée trwało prawie półtora roku, więc artyści planowali po nim dłuższy odpoczynek, tym bardziej że zdecydowanie go potrzebowali, jednak skończyło się na miesięcznych wakacjach. Wokalista Jon Bon Jovi i gitarzysta Richie Sambora mieszkali niedaleko siebie, więc kiedy się spotykali albo rozmawiali przez telefon, naturalnie i błyskawicznie przechodzili od dyskusji o weekendowym barbecue do dzielenia się pomysłami na piosenki. 

Jesienią 1987 roku muzycy skupili się na pisaniu, a do końca roku zgromadzili wystarczająco dużo materiału na nową płytę. Bon Jovi mogli więcej zająć się pracą w studiu, nad albumem pod roboczym tytułem "Sons of Beaches". Grupa nagrała wersje demo 17 piosenek, potem wytypowała 12 najlepszych. Mogłoby się wydawać, że to komfortowa sytuacja, ale muzycy nie byli wcale zadowoleni. Jon powiedział w rozmowie z "Classic Rock": "Szczerze mówiąc, panikowałem. Naprawdę chciałem powtórzyć sukces. Nie z powodów finansowych, ale dlatego, że czuliśmy się wtedy niesamowicie". 

Grupa robiła wszystko, żeby uniknąć wylądowania w szufladce z napisem: "artysta jednej mocnej płyty". Richie dodatkowo nie chciał nagrywać kopii poprzedniego albumu, więc panowie zdecydowali, że trzeba jeszcze bardziej przyłożyć się do pracy. W pisaniu muzykom pomogli Desmond Child, Diane Warren i Holly Knight. Bon Jovi tak się rozkręcili, że mieli kilkanaście nowych pomysłów na piosenki i byli przekonani, że w tej sytuacji koniecznie muszą wydać podwójną płytę. Pewnie by to zrobili, gdyby nie ich wytwórnia, która stwierdziła: "Nie ma mowy!".  

Zespół ruszył do Kanady, do Little Mountain Studio w Vancouver. Artyści postawili na sprawdzonego współpracownika, bo produkcją albumu zajął się Bruce Fairbairn. Bon Jovi mieli jednak kolejny problem: skoro mogą wydać tylko jeden krążek, to tym bardziej wybór spośród tylu utworów będzie trudny. Przy poprzedniej płycie muzycy załatwili to szybko: spytali fanów o radę. Tym razem wyzwanie okazało się nieco trudniejsze, a przecież wtedy artyści nie mieli szans na ankietę w internecie, więc rozwiązali problem w sprytny sposób. Bruce poprosił o pomoc opiekunki swoich dzieci, które zaprosiły do studia grono znajomych. Wszyscy goście posłuchali propozycji, a potem zapisywali na specjalnych kartkach swoje typy na płytę. Cała tracklista albumu powstała właśnie wtedy, podczas tego nietypowego badania. Muzycy wiedzieli też, że osoby w ich studiu to potencjalni późniejsi nabywcy płyty, więc nie dyskutowali z wyborami, nawet jeśli sami zdecydowaliby troszkę inaczej.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zignoruje takich piosenek

W sumie zespół spędził w studiu trzy miesiące. Efekt: płyta z godziną muzyki. Gdybyście się zastanawiali, co się stało z tytułem "Sons of Beaches", to artyści uznali, że być może taki okrzyk w którejś piosence sprawdziłby się podczas stadionowych występów, ale nie pokazałby tego, co grupa zamierzała pokazać: zmiany. Muzycy sami czuli, że wydorośleli, do tego rozwinęli się jako twórcy. Dlatego na płycie pojawił się napis "New Jersey".

Ta zmiana nie oznaczała jednak, że grupa straciła na przebojowości. Wprost przeciwnie. "Lay Your Hands on Me", "Bad Medicine", "Born to Be My Baby" czy "I'll Be There for You" stały się hitami. Pięć singli z płyty znalazło się w pierwszej dziesiątce listy Billboardu, a to wcześniej nie udało się żadnemu zespołowi grającemu mocnego rocka. Bon Jovi nie zaszkodziło nawet to, że utwory miały ponad cztery minuty, czyli teoretycznie łamały wszelkie zasady rozgłośni radiowych. Przy tej płycie jednak stacjom nie robiło to ewidentnie żadnej różnicy, bo przecież kto przy zdrowych zmysłach nie zagra takich przebojów? Najważniejsze było jednak to, że płyta "New Jersey" zrobiła z Bon Jovi prawdziwe gwiazdy i przeniosła zespół do muzycznej pierwszej ligi. Przy okazji udowodniła niedowiarkom, że poprzedni album nie był tylko "wypadkiem przy pracy".  

Co robił w latach 80. każdy zespół, który miał płytowy sukces? Natychmiast ruszał w trasę. Bon Jovi szybko przekonali się jednak, że brak dłuższej przerwy między jedną trasą a tworzeniem kolejnej płyty i trasą tuż po niej, nie był najlepszym pomysłem. Grupa nieświadomie zaciągnęła dług, który w końcu przyszło jej spłacić. Jon dopiero po latach przyznał, że pod koniec tournée po wydaniu "Slippery When Wet" artyści byli już mocno zmęczeni, on sam był przerażony, kiedy patrzył na swoje zdjęcia z tamtego czasu, ale wszyscy szybko o tym zapomnieli. 

Żeby nie było wątpliwości: członkowie zespołu kochali występy, ale nawet najlepsza rzecz na świecie wymaga zdrowego podejścia. Wokalista liczył, że tym razem problemów uda się uniknąć, jednak szybko przekonał się, że to nie takie proste. Trasa promująca "New Jersey" okazała się nawet trudniejsza niż poprzednia, ale nie można było zatrzymać tej machiny. Jon nabawił się na przykład kontuzji na scenie, miał pękniętą kość w nodze, ale ignorował to przez kilka tygodni, zresztą przy wysokim poziomie adrenaliny nie czuł nawet bólu, skacząc na scenie. 

Muzycy byli wypaleni, do tego po drodze pojawiały się kolejne kłopoty. Menedżer zespołu został skazany za przemyt marihuany, do którego doszło jeszcze przed współpracą z artystami. Doc McGhee miał w ramach wyroku edukować ludzi w zakresie szkodliwości narkotyków, a Bon Jovi postanowili pomóc koledze. Wspólnie zorganizowali więc dwa wielkie koncerty w Moskwie, pod szyldem Make a Difference Foundation. Imprezy się udały, ale ich organizacja okazała się koszmarem. Gwiazdy, w tym Ozzy Osbourne i Mötley Crüe, kłóciły się o kolejność występów, a w samolocie, który transportował artystów na miejsce, było sporo dowodów na to, że do muzyków raczej nie dotarł antynarkotykowy przekaz. Członkowie Bon Jovi nie dołączali nawet do nocnych imprez, bo byli zbyt zmęczeni.

Nikt już nie wiedział, co jest prawdą

Pod koniec trasy muzycy czuli się już prawie jak zombie. Z ekipy, która wzajemnie się wspierała, zamienili się w grupę ludzi, którzy rzadko dłużej ze sobą rozmawiali. Artyści dobrze wiedzieli, że tournée trwało po prostu za długo, co pokazał choćby ostatni koncert, w Meksyku. Nie dość, że tamten występ opóźniły studenckie zamieszki na zewnątrz, to jeszcze zespół był, delikatnie mówiąc, w słabej formie. Muzycy mieli później trochę żalu do swoich współpracowników, którym podobało się zarabianie pieniędzy, za to nie bardzo potrafili powiedzieć zespołowi: "Stop!". 

Artyści wiedzieli jedno: ta trasa nauczyła ich, jakich błędów więcej nie popełniać. Oliwy do ognia dolały wydarzenia z kolejnych miesięcy. Jon Był w słabej formie psychicznej, dodatkowo podczas promocji solowej płyty, "Blaze of Glory", rzucił, że "ma nadzieję", iż powstanie kolejna płyta Bon Jovi. Ten brak pewności uruchomił lawinę plotek. Nawet poważne magazyny muzyczne donosiły, że kolejni muzycy chcą odejść z zespołu, nie wspominając już o brukowcach. Członkowie zespołu czytali te rzeczy i sami już nie wiedzieli, co jest prawdą. Na pewno ta sytuacja nadwyrężyła zaufanie w grupie, do tego każdy doszukiwał się problemów tam, gdzie ich w rzeczywistości nie było.

Dzisiaj już wiemy, że grupa przetrwała ten - nie oszukujmy się, spory kryzys - a w 1992 toku wydała swój kolejny album. Jak to możliwe? Jon przypomniał sobie początki zespołu i czasy, kiedy nazwa Bon Jovi jeszcze nic nikomu nie mówiła, a muzycy mogli marzyć o kilkunastu widzach na koncercie. Wokalista spojrzał na to, co udało się ekipie osiągnąć i stwierdził, że nie można tego zmarnować. Wokalista zwolnił menedżera i sam zajął się interesami grupy. Muzycy pojechali też wspólnie na Karaiby, na coś w rodzaju wakacji, co faktycznie bardziej przypominało grupową terapię. Artyści wyjaśnili sobie parę rzeczy, każdy opowiedział o tym, co mu leży na sercu, a na koniec doszli do tego samego wniosku co Jon - taka historia nie może się zmarnować.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bon Jovi | Jon Bon Jovi | Richie Sambora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama